Poniższy przepis może przejść do historii polskiej cyfryzacji. Nie dlatego, że naprawdę wejdzie w życie. Lecz dlatego, że pokazuje, jak państwo widzi swoją pozycję w zderzeniu z wyzwaniami informatyzacji: „Art. 175f. § 1. Minister Sprawiedliwości może, w drodze decyzji, przyznać Skarbowi Państwa uprawnienia wynikające z autorskich praw majątkowych do programu komputerowego obsługującego sądowe systemy informatyczne, zwanego dalej "programem komputerowym", w zakresie niezbędnym do wykonywania zadań sądów”.
Ten skromny element ustawy o sądach powszechnych (czyli jedynej niezawetowanej przez prezydenta Andrzeja Dudę) w czasie wielkiej awantury o sądownictwo nie wzbudził dużego poruszenia. A tak stałoby się w innych okolicznościach: w końcu chodzi w nim o to, że Ministerstwo Sprawiedliwości będzie mogło przejąć autorskie prawa majątkowe do programów (czytaj: wywłaszczyć ich właścicieli, czyli firmy informatyczne), a ściśle rzecz ujmując, do kodów źródłowych systemów, z których korzystają sądy. Pierwsza reakcja? Skandal! PiS nie tylko dokonuje skoku na trzecią władzę, lecz także na święte prawo własności.
– Doradzałbym szklankę zimnej wody. Owszem, ten przepis jest źle napisany, ale nie jest wcale bezpodstawny. To, że w tym wypadku resort sprawiedliwości, a za chwilę może po prostu rząd, myśli o tym, by ustawowo nakazać przekazanie kodów źródłowych, z których korzysta administracja, nie jest wcale nieuzasadnione – ocenia Jarosław Żeliński, założyciel i główny analityk firmy IT-Consulting, zajmującej się doradztwem przy inwestycjach w nowe technologie. – Ustawowe wywłaszczenie to metoda skrajna, ale niestety może okazać się czasami niezbędne. Przecież państwo, czyli jego instytucje, za te programy firmom zapłaciło, a w niejednym przypadku wcale nie dostało pełnowartościowego produktu. Często z własnej winy, bo nie dopilnowało od razu, by zabezpieczyć swoje prawa także do kodów. A bez nich niestety produkt jest niepełnowartościowy. Czasem jednak taka konstrukcja umów to polityka firm, które kodów nie chcą przekazywać – tłumaczy ekspert. A nie chcą, bo dzięki temu instytucja publiczna – nie mając kodów – jest zmuszona, by kolejne zlecenia dawać ich właścicielowi.
Reklama
Nie jest to ani pierwszy, ani najbardziej kuriozalny przykład tego, jak administracja nie daje sobie rady w zderzeniu ze światem nowych technologii. Przykłady? Państwowa Komisja Wyborcza nie jest w stanie zliczyć głosów, bo firma, która robiła kluczowy dla państwa system, miała na to trzy miesiące i nie zdążyła go dopracować. Albo we wprowadzonym niedawno rejestrze zakazanych domen hazardowych zabrakło adresu największego serwisu z e-pokerem. Gdy błąd został poprawiony, firma hazardowa zmieniła w swoim adresie jeden znak i nadal oferuje usługi polskim graczom mimo wprowadzonego zakazu. Wreszcie po wielkich przygotowaniach i reformie składania deklaracji dotyczących podatku VAT, które księgowi muszą przekazywać do urzędów skarbowych w postaci elektronicznej, okazało się, że ich w całym kraju specjalnie z tej okazji podrasowywane komputery z nowym Windowsem 10 nie są kompatybilne z komputerami w urzędach skarbowych.
W przypadku cyfryzacji przepis na kłopoty naprawdę jest prosty. Wystarczy połączyć urzędników, publiczne pieniądze i jakieś informatyczne wyzwanie, by zaczął się bałagan.
– Możemy się podśmiewać, możemy z niedowierzeniem, trochę ze smutkiem krytykować kolejne tego typu wpadki. Ale mimo wszystko państwo w cyfryzacji i tak jest niezbędne. I to nie tylko w cyfryzacji na rzecz samej administracji, lecz przede wszystkim w działaniach na rzecz zinformatyzowania gospodarki i społeczeństwa – zapewnia Żeliński.