IZABELA LESZCZYŃSKA: 3 października w Bagdadzie tuż przed dziesiątą rano. Wybuch dwóch bomb zatrzymuje konwój ambasadora Pietrzyka. Jest pan wtedy w samym jądrze zasadzki, w trzecim samochodzie konwoju. Co pan widzi?
PPŁK TOMASZ KUBIAK: Najpierw zobaczyłem przed sobą potężną kulę ognia. Stanęły w niej dwa pierwsze pojazdy. Po ułamku sekundy widzę, jak podnosi się maska naszego samochodu. A on sam jakby w zwolnionym tempie przesuwa się w lewo. To po prawej stronie eksploduje trzecia bomba. Trafia w silnik, zapala się paliwo. Nasz wóz staje w płomieniach.
W szarych kłębach dymu kompletnie się nie widzieliśmy. Wszystko rozgrywało się bowiem w trzech wymiarach, oddzielnie wokół każdego z samochodów. Opowiem więc to, co mogłem sam zobaczyć, resztę odtworzę na podstawie relacji i meldunków moich kolegów.
Co więc działo się w pańskim wozie?
Przede mną wyrosła ściana ognia. Palił się cały przód samochodu. Dusił nas gryzący dym. Nie mogliśmy wyjść z pojazdu, ponieważ natychmiast zaczął się ostrzał. Zamachowcy chcieli być pewni, że nas zabiją. Na początku nie mogłem miarodajnie ocenić, jakimi siłami dysponują i gdzie dokładnie są. Zasadę mamy taką: jeżeli żyjesz, to też zaczynasz strzelać, odstraszasz, dajesz do zrozumienia, że nie będzie łatwo.
Najpierw zaczęliśmy strzelać z samochodu. Pojazdy mają specjalne luki strzelnicze. Strzelaliśmy w powietrze, bo braliśmy pod uwagę to, że na zewnątrz mogą być nasi ludzie. Zaczęliśmy sprawdzać, co dzieje się z tyłu konwoju, co z przodu. Z tyłu, od strony rezydencji, zaczęli w naszym kierunku biec iraccy policjanci. Nie mogliśmy im ufać, ponieważ ładunki podłożono 150 metrów od ich posterunku! Mogli być z zamachowcami w zmowie. Kolega zaczął strzelać nad ich głowami. Policjanci pochowali się. Gdy oczyściliśmy sobie ulicę, mogliśmy na nią wyjść.
Jak długo to mogło trwać?
Dwa magazynki, które zużyłem, wystrzeliwuje się najwyżej w 30 sekund, kolega z PK (karabin maszynowy) wystrzelił ze sto pocisków. Po tym wyszliśmy z pojazdu, wszyscy na lewą stronę.
Czy w tym momencie wiedział już pan, co dzieje się z ambasadorem?
Nie, cały przód konwoju tonął wciąż w dymie. Zabezpieczam tył z moimi ludźmi, bo wiem, że bez tego nie zrobimy ani kroku. Potem ruszamy do przodu: dwóch z nas trzyma prawą stronę ulicy, dwóch lewą. Cały czas się ostrzeliwujemy.
Nagle nieco zmienia się wiatr. Ponownie widzę obrysy pierwszego i drugiego samochodu. Toną w ogniu. Buchający z nich dym - aż się wierzyć nie chce - jest tak gęsty i tak potwornie gryzący! Wydzielał się z opon i tapicerek płonących pojazdów. Jak się potem okaże, to ten dym spowodował u ludzi poparzenia górnych dróg oddechowych. Spojrzałem na obrys płonących wozów - drzwi nie były otwarte.
Co to oznaczało?
Pomyślałem, że w środku wciąż są ludzie, że nie udało im się wyjść. Dopiero później pojawiła się myśl, że mogą nie żyć. Krzyknąłem do kolegi, żeby chwycił za gaśnicę znajdującą się w naszym wozie. Prowadziłem ogień osłonowy, a on z odległości kilku metrów próbował gasić samochody. Bliżej nie mógł podejść, taki buchał żar. W samochodach przed nami zaczęła wybuchać amunicja.
Co wtedy?
Musimy się cofnąć. Wtedy pomyślałem, że oni tam wewnątrz palą się żywcem. Ale z przodu ulicy, z dymu, prosto na mnie wybiegł człowiek. W takiej sytuacji trzeba bardzo uważać, aby nie zastrzelić swojego. Był ranny w nogę, kulał, miał opuszczoną broń, był bez hełmu. Rozpoznałem kolegę, który prowadził pierwszy pojazd. Poczułem się tak, jakbym dostał wspaniały prezent. Złapałem go za kamizelkę, wciągnąłem za mur i pytam: co z tobą, co z pozostałymi?
Powiedział, że jego kolega z pierwszego pojazdu i adiutant z drugiego zabrali ambasadora i ewakuowali się. Dokąd? - pytam. Nie potrafił tego określić. Nie zdziwiłem się. Wyglądał jak śmierć, cały był czarny, osmolony dymem. Pamiętam jego ogromne białe oczy na tle czerni.
Mogli iść do przodu, w lewo bądź w prawo, bo po co iść w dym? W nim mogliby przez przypadek być pozabijani, bo trwała wymiana ognia. Przez radio przekazałem polecenie do rezydencji, żeby wystawili nam zapasowy wóz - mercedesa. Pojechaliśmy ich szukać. Na moje polecenie człowiek z mojego samochodu wraz z rannym wycofał się do rezydencji. Kiedy wyjechaliśmy do przodu, ponownie zaczęto strzelać w naszym kierunku.
Kto strzelał?
Tym razem... iraccy policjanci. Zablokowali wszystkie ulice w odległości 100 - 150 metrów od miejsca zamachu, w pobliżu swoich stałych posterunków. Oni też byli zaskoczeni. Nagle z miejsca, w którym doszło do zamachu, spomiędzy płonących wraków wyjeżdża z dużą szybkością niezniszczony samochód! Pojawił się dodatkowy problem: po wybuchu nie mogliśmy polegać na łączności. Wrzeszczałem do stacji, ale co jakiś czas słyszałem zaledwie pojedyncze słowa. Na samym początku, zaraz po wyjściu z płonącego pojazdu wypiąłem ze stacji słuchawkę z mikrofonem, tzw. kamuflaż, żeby lepiej słyszeć. Bez skutku.
Radiostacja nie działała?
Wtedy wydawało mi się, że się zepsuła. Zobaczyłem, że działa, bo zapalały się lampki kontrolne pokazujące, że nadaje i odbiera. Potem okazało się, że w dyżurkach w rezydencji i ambasadzie nas słyszano. To ja na skutek wybuchu nic nie słyszałem.
Skręciliśmy w lewo. Policjanci zaczęli strzelać w naszym kierunku. Na szczęście nad nami. Pomyślałem: jeszcze 10 metrów do przodu i zaczną walić w samochód, nie przestaną, dopóki nas nie zabiją. Wycofaliśmy się więc i pojechaliśmy prosto. Tam też stała iracka policja, ale byli z nią iraccy żołnierze, którym bardziej ufaliśmy. Od razu nas otoczyli i kazali nam się zatrzymać. Pokazywaliśmy im nasze amerykańskie przepustki, tzw. badge - nie skutkowało. Kazali nam wyjść, cały czas celowali do nas z broni. Gdyby tam nie było irackiego wojska, tylko sama policja - nie wyszedłbym.
Jeden z żołnierzy zaprowadził mnie do kapitana dowodzącego grupą amerykańskich sił szybkiego reagowania (QRF), która właśnie przybyła. QFR zostały wezwane zgodnie z procedurą alarmową. Opowiedziałem, co się stało, powiedziałem, że ustalamy, dokąd ewakuowali się ludzie. Kolega prowadzący mercedesa przez radiotelefon usłyszał strzępy komunikatu: są naprzeciwko banku przy ulicy Hindiya. Wtedy już wiedzieliśmy: ewakuowali się na prawo.
Zaczęliśmy tam biec. Kapitan, jego dwóch żołnierzy i ja. Przebiegliśmy jakieś 200 metrów. Z daleka, po prawej stronie posesji zobaczyłem kolegę z pierwszego pojazdu, który pilnował wejścia do budynku. Wbiegliśmy z Amerykanami na podwórko, potem do środka domu - tam był ambasador ze swoim adiutantem, który udzielał mu pomocy.
W jakiej formie był ambasador?
Obie ręce, nogę i część twarzy miał poparzone. Skóra na kończynach popękała. Reagował na to, co do niego mówiłem, słyszał mnie i widział... Cicho odpowiadał, potem dopiero okazało się, że ma poparzone górne drogi oddechowe. Taki głos mógł być jednak także efektem wysiłku i stresu. Nikt tego nie potrafił wówczas ocenić. Wydawało mi się, że ambasador jest w nie najgorszej formie.
Jak szybko przyleciał śmigłowiec?
Zamach był tuż przed 10. My dotarliśmy na posesję około 10.10. Zgodnie z procedurą zamówiliśmy kolumnę wozów, która miała nas zawieźć do szpitala. Amerykański kapitan przekonał mnie jednak, że sprawniej i bezpieczniej będzie, jeśli polecimy do szpitala śmigłowcami. Konwój miałby kłopoty z wyjazdem z zamkniętej strefy, a dodatkowo mógł być ostrzelany. Przyznałem mu rację. Duże śmigłowce Black Hawk amerykańskiego systemu ratowniczego MEDAVAC na tej ulicy by nie wylądowały, wezwano więc małe, należące do firmy Blackwater. Pojawiły się po dwudziestu, dwudziestu pięciu minutach.
Co się wtedy działo z plutonowym Bartoszem Orzechowskim, który zmarł wskutek ran odniesionych w zamachu?
Wiedziałem, że trzej funkcjonariusze, którzy byli ze mną w pojeździe, żyją. Jednemu z nich poleciłem, żeby wraz z rannym, który prowadził pierwszy samochód, a potem wybiegł do nas z dymu, wrócił do rezydencji i w razie czego zabezpieczał nasz odwrót. Dwóch było ze mną. Brakowało mi jednego.
Adiutant ambasadora, który jechał razem z Bartoszem w drugim pojeździe, powiedział mi, że widział go, jak wyszedł z pojazdu o własnych siłach. Niestety, nie mogłem ustalić, gdzie jest. Poinformowałem o tym kapitana dowodzącego QRF. Ten wysłał tłumacza, żeby wypytał irackich policjantów, czy nie mają jakichś informacji na ten temat. Za chwilę przekazano mi, że jeden z naszych ludzi go zabrał i że wraz z irackimi policjantami pojechali do najbliższego szpitala. Pojechał z nim kolega z mojego samochodu. Podjął bardzo duże ryzyko, bo mogli trafić wcale nie do szpitala. Poleciłem, aby w rezydencji ustalano, co się z nimi dzieje.
My dwoma śmigłowcami polecieliśmy do szpitala dla sił międzynarodowych w Zielonej Strefie. W pierwszym lecieli ambasador i ranny kolega, w drugim - kolejny ranny i ja. Bartosz znalazł się w innym amerykańskim szpitalu w bazie wojskowej, zanim my wystartowaliśmy z ambasadorem do szpitala w Zielonej Strefie.
Jak wyglądała akcja wokół wozu, w którym był ambasador?
W wybuchu kompletnie zniszczona zostaje lewa strona pojazdu, samochód staje. W jego dach wbijają się kule. Jako pierwszy z wozu wydostaje się adiutant. Strzela w kierunku dachu, na którym migocze sylwetka zamachowca, widać rozbłyski ognia. W tym samym czasie przez tylne drzwi po prawej stronie wyczołguje się ambasador. Funkcjonariusz każe mu natychmiast położyć się na ziemi, bo z tyłu też trwa ostrzał. To wprawdzie my odpowiadamy ogniem w kierunku zamachowców, ale nasi koledzy tego nie widzą.
Adiutant zużywa kilka magazynków. Pokrywa dach kulami. To trochę więcej niż minuta strzelania, ponad sto pocisków. Gdy strzelanina ustaje, krzyczy do ambasadora, żeby się odczołgiwał w kierunku muru po prawej stronie.
Wtedy widzi Bartosza Orzechowskiego. Przeszedł on z przedniego siedzenia samochodu na tył i tymi samymi tylnymi drzwiami, za ambasadorem, wyszedł z pojazdu. Pochylony stał na ulicy, trzymając się ręką za brzuch. Adiutant krzyknął do niego: „Dawaj tu do mnie”. Ale znowu rozpoczęła się strzelanina. Tym razem z innego dachu, po drugiej stronie skrzyżowania. Krzyknął do niego, żeby się położył, i znów zaczął strzelać. Bartosz zaczął odczołgiwać się w kierunku ściany, za ambasadorem.
A jak radzili sobie ludzie z pierwszego samochodu?
Najpierw nie mogli wyjść z wozu, bo drzwi się zaklinowały. Mieli szczęście, że pod wpływem wybuchu zdeformowała się karoseria i wykleiła się przednia szyba, bo inaczej żywcem by się upiekli. Wypchnęli ją. Funkcjonariuszowi siedzącemu po prawej udało się wydostać przez dziurę w przedniej szybie, nad płonącym silnikiem. Czołgał się po rozerwanych blachach. Dłonie poprzecinał do kości. Wyszedł wprost na ostrzał. Odpowiedział ogniem.
Pobiegł w kierunku pojazdu ambasadora. Tam zobaczył klęczącego i strzelającego adiutanta z tego wozu i ambasadora czołgającego się za róg budynku. Złapał go i razem z adiutantem z drugiego auta zaczęli biec wzdłuż budynku po prawej stronie ulicy.
Budynek był długi, miał około 70 metrów. Na dole kiedyś były tam sklepy, teraz pomieszczenia były jednak pozamykane metalowymi żaluzjami. Nie mieli się gdzie schować, musieli uciekać wzdłuż tego budynku. Wpadli w końcu na teren pierwszej posesji, na którą mogli wejść. To było prywatne mieszkanie Irakijczyków. Dla bezpieczeństwa musieli natychmiast wyprosić wszystkich przebywających tam ludzi.
Ktoś został wokół zniszczonych wozów?
W samochodzie został funkcjonariusz, który go prowadził. Początkowo nie mógł się wydostać, bo miał zaklinowaną nogę. W czasie wybuchu blachy przy pedałach tak się wygięły, że przygniotły mu ją, zmiażdżyły tkanki. Miał szczęście, że jej nie złamały, że mógł ją wyjąć, w innym wypadku spłonąłby żywcem. Wydostał się jednak szczęśliwie. Potem to on wybiegł prosto na mnie i powiedział, że pozostali żyją i się ewakuowali.
Tymczasem Bartosz Orzechowski - prowadzący pojazd ambasadora - został przed rogiem budynku, wzdłuż którego ewakuowano ambasadora. Znalazł go funkcjonariusz z mojego, trzeciego wozu, który ostrzeliwał dach budynku, a gdy zauważył, że koledzy ewakuują ambasadora, przebiegł po skosie przez skrzyżowanie, aby zabezpieczyć tyły. Stwierdził, że Bartosz jest bardzo ciężko ranny. Ma poważne rany brzucha. Ciągnie go więc jedną ręką za kamizelkę, w kierunku, w którym ewakuowano ambasadora, a drugą trzyma go za brzuch, żeby się nie wykrwawił. Zaczyna mu brakować sił. To jest kawał chłopa, ale na sobie miał dodatkowo około 30 kg sprzętu, ciągnął jeszcze bezwładnego kolegę podobnie jak on obciążonego 30 kilogramami wyposażenia. Dla jednej osoby to prawie niewykonalne. Na adrenalinie można to robić przez jakiś czas, ale po chwili padnie się z braku sił. W pewnej chwili zobaczył policjanta wychylającego się zza rogu ulicy. Machnął do niego ręką. Ten podbiegł. Wciągnęli Bartosza za róg ulicy. A tam stał oznakowany, policyjny pick-up. Kolega zaczął krzyczeć: „Do szpitala, natychmiast!”. Nie mógł sam opatrzyć Orzechowskiego, bo wszystkie plecaki medyczne spaliły się w samochodach. Próbował tamować krew opatrunkami, które miał przy sobie, ale nawet wysoce wykwalifikowany paramedyk nie dałby rady. Zawieźli go do szpitala oddalonego o około dwa kilometry w prostej linii od ambasady. O tym, że nie żyje, dowiedziałem się, jak byliśmy z ambasadorem i trojgiem ludzi na oddziale intensywnej terapii, w szpitalu.
Ile osób oprócz Orzechowskiego było hospitalizowanych?
Pięć. Ambasador i czterech funkcjonariuszy. Kolega z pierwszego pojazdu, który ewakuował ambasadora, był ranny w lewą rękę pociętą do kości. Zszywali mu ją. Prowadzący ten pojazd ma niedowład nogi, lekarze mówią, że potrzeba czasu, aby nerwy zaczęły przewodzić. Zaś adiutant ambasadora miał powbijane części metalowe z samochodu w prawą nogę. Zszyto mu powierzchowną ranę. Czwarta osoba zatruła się dymem i miała poparzone górne drogi oddechowe. Wszystkich to dotknęło. Łącznie z ambasadorem.
W jakiej dzisiaj jesteście kondycji psychicznej?
Myślę, że w dobrej. Kilku z nas jest gotowych do dalszej służby w Iraku. Ale jeśli ktoś powie, że to zdarzenie nie miało wpływu na każdego z nas, to będzie oszustwo. Ja chciałbym o nim jak najszybciej zapomnieć, bo zginął mój kolega. To jednak niemożliwe.