Patrząc na uchwalane przez polski parlament ustawy trudno nie dostrzec jak ogromną ich część stanowią te będące implementacją przepisów tworzonych na poziomie UE. Tymczasem słuchając wystąpień polskich polityków w trakcie kampanii można odnieść wrażenie, że Polska to swoiste perpetuum mobile, arystotelesowski nieruchomy poruszyciel, który może dla swoich rodaków dokonać wszystkiego, jeśli tylko oczywiście chce. Są co prawda wyjątki od tej reguły, ale konwencje programowe dwóch największych ugrupowań pokazują wyraźnie, że polityka europejska dla polskiego mainstreamu ewidentnie nie jest seksi. A jeśli już, to tylko w odniesieniu do krajowych sporów, w których słowo „suwerenność” i „bezpieczeństwo” są odmieniane na wszystkie możliwe sposoby.
Brak konkretów ze strony PiS
Nie jestem w stanie przypomnieć sobie wyborczego wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego albo Mateusza Morawieckiego, w którym mówiliby o Unii Europejskiej inaczej niż „oni”. Czasami to „urzędnicy z Brukseli”, innym razem „niemieccy technokraci”, etykiety to wtórna kwestia. Przeciwko tym złym „im” występujemy „my” – obóz patriotyczny, drużyna, naród – dobry, lecz wyzyskiwany, solidarny, ale opluwany przez Berlin i Paryż. Co prawda już wstaliśmy z kolan, ale ciągle ktoś próbuje pod nami kopać dołki. Do tego kilka bojowych okrzyków i przepis na politykę europejską w wydaniu obozu rządzącego gotowy. Nie usłyszałem choć jednej pozytywnej propozycji, którą PiS ma do zaoferowania Europie (walka z rajami podatkowymi to osiągnięcie podkreślane przez premiera Morawieckiego mniej więcej od czasu objęcia urzędu w 2017 r. ). Padło kilka słów o referendum dotyczącym przyjmowania migrantów, ale ani słowem premier nie zająknął się o tym, że finalizowane są prace nad Paktem o migracji i azylu. Paktem, którego część dotyczącą mechanizmu przyjmowania migrantów w UE Polska mogła zablokować, gdyby była zdolna do zbudowania koalicji składającej się z zaledwie kilku państw, której zebrać się nie udało. To tyle w kwestii naszej sprawczości w Brukseli.
Po drugiej stronie sceny politycznej padło w sobotę kilka konkretów jak wykonanie orzeczeń TSUE i ETPCz co do niezawisłości sędziów, przygotowanie do przystąpienia do Prokuratury Europejskiej i wejście do programu obrony przeciwrakietowej. Do tego zapowiedź uzyskania środków z KPO przed upływem pierwszych stu dni rządów i właściwie to tyle ze strony partii, której liderem jest poprzedni szef Rady Europejskiej i były przewodniczący największej siły w Parlamencie Europejskim. Odczytuję to raczej jako efekt politycznych kalkulacji, zgodnie z którymi UE już od dawna nie elektryzuje Polaków. Nie da się jednak nie zauważyć pewności przebijającej z wypowiedzi liderów PO, którzy wprost stwierdzili, że tylko ich rządy przywrócą Polskę jako realnego gracza przy wspólnym unijnym stole. Zestawiając to z zapowiedzią wysłania Michała Kołodziejczaka do Brukseli trudno się jednak nie uśmiechnąć. Nie podważając kontaktów i relacji Donalda Tuska z europejskimi decydentami, to pozostanę jednak sceptyczny, jakoby komisarze czy przedstawiciele państw członkowskich z utęsknieniem oczekiwali na analizy rolnicze lidera Agrounii, który jeszcze pięć miesięcy temu był jedną z twarzy protestów przeciwko możliwości importu ukraińskiego zboża do Polski, a Janusza Wojciechowskiego oskarżał o działanie na szkodę rolników.
Znaczenie polityku europejskiej
Warto w tym miejscu odnotować, że jedynymi ugrupowaniami, które dość mocno w sobotę akcentowały duże znaczenie polityki europejskiej są te wchodzące w skład Trzeciej Drogi, głównie za sprawą polityków Polski 2050. Choć nie do końca jestem przekonany, że „zahamowanie niekontrolowanego importu żywności z Ukrainy” i „zawalczenie skutecznie o interesy Polaków w Unii” to postulaty, między którymi unijny mainstream postawi znak „plus” bez zawahania. Listę naszych aspiracji w Europie zamyka oczywiście wspomniana już kwestia pieniędzy z KPO, których uzyskanie gwarantują wszyscy, w tym wyjątkowo mało mówiąca o UE Lewica.
W istocie rząd PiS w ogromnej mierze dostosowuje się do unijnego prawodawstwa, chętnie korzysta z europejskich środków, a przez minione kadencje byliśmy jednym z liderów w wydatkowaniu pieniędzy z UE. Jednocześnie nie przeszkadza to PiS-owi sprowadzać Polskę na margines europejskiego stołu, odcinając się od progresywnego mainstreamu, negując dorobek wspólnotowy chociażby w zakresie praw mniejszości, praw kobiet czy stosunku do prawodawstwa. Z kolei PO niekoniecznie jest tak sprawcza, jak zapewnia o tym Donald Tusk i Rafał Trzaskowski. Nie dowiedziałem się w sobotę ani z kim ani jak chcemy budować europejskie sojusze. Polska nie jest już na tym etapie integracji, na którym wystarczają deklaracje, uśmiechy i family photo.
Schemat prounijnej PO i eurosceptycznego PiS-u jest regularnie konserwowany przez rodzimych polityków w kolejnych kampaniach wyborczych od 2007 r. To nie Europa, nie europejskie media wtłaczają nas w te polaryzacyjne schematy. To sami polscy politycy fundują społeczeństwu banalne alternatywy, za którymi rzadko kiedy idą realne pomysły, postulaty, strategie. To polityczny ping-pong, którego wartość merytoryczną można streścić w niezbyt rozbudowanym memie. I jedynym wyłomem, który dostrzegłem w tym potoku banałów było wystąpienie Rafała Trzaskowskiego, który z retoryczną swobodą zwracał się do młodych ludzi i jako jeden z nielicznych przedstawiał perspektywę szerszą niż najbliższe 1,5 miesiąca. W dodatku perspektywę opierającą się na wchodzących w dorosłość pokoleniach, dla których stare spory, ciągnące się wręcz od Okrągłego Stołu, są mętne i całkowicie nieadekwatne do współczesnych warunków życia. Niestety konwencje obu ugrupowań pokazują, że polaryzacja na tle naszego stosunku do Unii ma się tak dobrze, że nawet nie warto jej specjalnie merytorycznie rozwijać. Może za cztery lata młodszy, świeży powiew politycznych wiatrów rozgoni nasze czarno-białe, pseudo zero-jedynkowe chmury. Na razie po obu stronach krajowego podwórka konserwacja utrwalonego porządku trwa w najlepsze.