Minister pracy Joanna Kluzik-Rostkowska ma zamiar to zmienić. Jej pomysł to uruchomienie systemu informatycznego, który będzie śledził każdego zarejestrowanego bezrobotnego i dawał odpowiedź na pytanie, czy przyjmuje on oferty zatrudnienia. Bezrobocie w Polsce to fikcja. Z Diagnozy Społecznej 2007, badania przeprowadzonego pod kierunkiem prof. Janusza Czapińskiego, wynikają podobne wnioski.



Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin:Z pańskich badań do Diagnozy Społecznej 2007 wynika, że rzeczywiste bezrobocie w Polsce jest mniejsze, niż podają statystyki.

Janusz Czapiński,główny autor Diagnozy Społecznej: O połowę. Gdyby za bezrobotnych uznać osoby nie tylko zarejestrowane, ale takie, które są gotowe do podjęcia pracy i szukają jej, okazałoby się, że bezrobotnych jest 7,6 proc., a nie 12,5. A więc, że w Polsce milion osób nie jest zainteresowanych pracą.



A więc nadeszły takie czasy, że informacja "jestem bezrobotny" nie powinna już budzić współczucia?


Raczej nie powinna. Jednak pamiętajmy - w Polsce są jeszcze prawdziwi bezrobotni.



A dlaczego ten milion ludzi nie jest zainteresowanych pracą? Mają tyle pieniędzy, że nie muszą szukać zatrudnienia?


Nie mają pieniędzy. Mają minimum, żeby nie zatonąć.



To dlaczego nie chcą pracować?


Z różnych powodów. Wiele osób nieszukających pracy twierdzi, że nie ma odpowiednich kwalifikacji. Jednak aż 18 proc. nie chce iść do pracy, bo... nie chce stracić uprawnień do świadczeń społecznych! Oni uważają, że pracując, zachowaliby się nierozsądnie, bo straciliby coś, co już mają, czyli swoje zasiłki. W ten sposób myślą zazwyczaj ludzie, którzy nie mają wielkich potrzeb, więc im te świadczenia jakoś wystarczają i żal im je tracić. Wśród osób niezainteresowanych pracą największa grupa to kobiety. Nie szukają pracy, bo mają ją w domu: gotowanie, pranie, opieka nad dziećmi i starszymi osobami. Nie mają czasu na zajęcia zawodowe, jednak rejestrują się jako bezrobotne, żeby mieć ubezpieczenie zdrowotne i prawo do świadczeń z opieki społecznej. Oficjalnie pracą nie są zainteresowani też ci, którzy dorabiają sobie na czarno. 61 proc. z nich to mężczyźni. Przeważnie to osoby w wieku największej aktywności zawodowej, ale już z doświadczeniem, czyli poszukiwani pracownicy. Tym bardziej poszukiwani, że niemal połowa z nich ma zawód związany z budownictwem. Na pewno znaleźliby pracę oficjalnie. I kolejna grupa niezainteresowanych to bezrobotni rotacyjni. Uprawiają płodozmian - pracują oficjalnie, a kiedy nabierają praw do zasiłku dla bezrobotnych, rzucają pracę i idą do lepiej płatnej na czarno, biorąc równolegle pieniądze z urzędu pracy. Kiedy prawo do zasiłku się kończy, znowu szukają etatu, nabierają praw i po jakimś czasie wracają do szarej strefy. Kiedy podliczymy te wszystkie grupy, bezrobocie spada do połowy oficjalnego wskaźnika. Czas powiedzieć to głośno: problem bezrobocia w Polsce się skończył.



Jaki status społeczny mają ci, którzy nie chcą pracować?


Otóż wbrew stereotypom to często wcale nie są doły społeczne. Wśród bezrobotnych pracujących na czarno 10 proc. ma wyższe wykształcenie. Wykonują wolne zawody, prace intelektualne, artystyczne. Robią jakieś tłumaczenia, aranżują wnętrza, uczą języków. Jednak większość to niewykwalifikowani robotnicy. Zatrudniają się na budowach, wykonują drobne zlecenia. Biorą czystą gotówkę i nie dzielą się z państwem dochodami. Natomiast w ogóle niezainteresowani pracą to ludzie po 45. roku życia. W tej grupie przeważają osoby dotknięte patologiami. Nie mają aspiracji, wystarcza im alkohol. Są też tacy, którzy zwątpili. Bili głową w mur, ale nikt nie chciał ich przyjąć, a utrata pracy degeneruje. Jednak jest też odwrotnie, duża część jest bezrobotna na własne życzenie, z powodu własnych przypadłości - alkoholizmu, niskiej motywacji do pracy, czyli najzwyklejszego migania się, skłonności przestępczych. Prędzej czy później pracodawca z nich rezygnuje, są w pierwszym szeregu do zwolnienia. A kiedy tracą pracę, patologiczne zjawiska pogłębiają się w nich. Zanim jeszcze stracą pracę, już są podobni do trwale bezrobotnych.



Moja znajoma szukała kogoś, kto wykona jej drobne prace porządkowe w domu. Proponowała kuzynce z mazurskiego miasteczka, że zapłaci 500 zł za trzy dni pracy, da utrzymanie na ten czas i sfinansuje bilety do Warszawy. Bezrobotna kuzynka nie zgodziła się. Rozumie pan to?

Ludzie robią rachunek zysków i strat. Tu nie są ważne tylko pieniądze, ale koszty psychiczne. Prawdopodobnie ta kuzynka trzy razy w życiu wyjechała 100 km poza swoje miasteczko i nie ma odwagi jechać gdzieś, żeby zarobić. My możemy do niej apelować, ale ona nie przyjedzie. To nie jest żaden wyjątek. Takich ludzi jest wielu.



Czy to specyficzna polska mentalność, że nie opłaca się pracować?


Tak. Nie ma motywacji do pracy. Przykład Mazur jest dobry. Jedna osoba pracująca utrzymuje tam dwie niepracujące. Sam chciałem tam kiedyś zatrudnić panów do koszenia trawnika i różnych drobnych usług. Mieli dostawać pieniądze na koniec każdego przepracowanego dnia. Zniknęli po pierwszej dniówce. Nie było dużo, ale wystarczyło na piwo. Motywacja do pracy zniknęła.



Co więc zrobić, żeby tym ludziom zachciało się pracować?


Trzeba ich trochę przydusić. Jeśli się im odbierze łatwe do zdobycia fundusze z opieki społecznej, dzięki którym nie toną, to zabiorą się do pracy. Problem bezrobocia się skończył, ale teraz mamy inny – jak odrzucić ciężki garb ludzi utrzymywanych przez opiekę społeczną.



Ma pan pomysł, jak odrzucić ten garb?


Powinny to zrobić urzędy pracy. Przecież tam na listach osób poszukujących pracy niektórzy są niezmiennie od trzech lat. Nie może być tak, że zapracowana w domu gospodyni wisi na liście w urzędzie pracy 100 miesięcy, bo żadna praca jej nie odpowiada! A skoro nie dostała pracy, idzie kilka ulic dalej do opieki społecznej po pomoc. Urzędy powinny działać jak ekonom bez sumienia: dostałeś trzy propozycje, których nie przyjąłeś, tracisz uprawnienia bezrobotnego, a informacja o tym idzie równolegle do opieki społecznej i tam też nie dostaniesz pieniędzy. Dziś urzędy mogą to robić, ale nie muszą.



Dlaczego nie robią?

Bo Polacy nie szanują norm, są za to życzliwi wobec słabszych. Urzędnik jest w porównaniu z bezrobotnymi dobrze sytuowany, ma prestiż. I zza majestatu biurka przyjemnie mu okazywać współczucie. Dlatego uważam, że urzędy pracy powinno się sprywatyzować. Bo dlaczego nie? Jestem pewien, że wtedy lista potrzebujących opieki społecznej szybko by się skróciła.



Jak pan to sobie wyobraża?

W Polsce działa bardzo dużo firm pośrednictwa pracy, tradycyjnych i internetowych. Można ogłosić przetarg na prywatyzację usług takich, jakie świadczą urzędy pracy, i zaprosić do niego te firmy. Ten, kto wygra, dostawałby od państwa pieniądze za każdego zatrudnionego bezrobotnego. Byłby więc niezwykle dociekliwy, kiedy bezrobotni odmawialiby przyjęcia oferty. Właściwie zaczęłyby obowiązywać zasady, które już obowiązują, tylko nikt ich nie przestrzega. Prywatyzacja to rozwiązanie nie tylko potrzebne, ale i możliwe, bo urzędy pracy to nie jest strategiczna gałąź gospodarki jak np. miedź. W Polsce na darmową jazdę na wózku pod tytułem „bezrobocie” załapało się bardzo dużo ludzi, obarczając kosztami tej jazdy pracujących.



Jednak w Polsce są też, jak pan mówi, prawdziwi bezrobotni. Dlaczego nie mają zajęcia?

Bo praca jest, tylko nierównomiernie rozłożona w kraju. Prawdziwi bezrobotni to osoby mało mobilne, niezmotoryzowane, szukające zajęcia w swojej okolicy. Nie mają możliwości szukania dalej, przeniesienia się do dużego miasta, gdzie zaczyna brakować załóg do kas w hipermarketach.



A więc szansa dla bezrobotnych to migracja?


Nie tylko. Praca może przyjść do nich. W postaci inwestycji publicznych. Gdyby wybudować trasę Via Baltica, rozwinęłyby się lokalne firmy na terenach budowy, pracownicy z niskimi kwalifikacjami znaleźliby zajęcie. Inwestycje publiczne sprawiłyby, że zniknąłby problem bezrobocia regionalnego. Niestety o inwestycjach mówimy od 1989 r. i nic. Ludzie bogacą się szybciej niż państwo. Mamy coraz lepsze samochody, domy, meble, ale nikt z nas nie wybuduje dróg, nie postawi mostów i nie stworzy infrastruktury na osiedlach. Brak nam rozwoju wspólnotowego. To się jednak nie zmieni, dopóki będą kłótnie o każdą budowę, podważanie ofert, wstrzymywanie decyzji.



Mnóstwo ludzi bogaci się. Szukają pracowników, którzy posprzątają im domy, naprawią krany i nie mogą ich znaleźć. Chcą wygodniej żyć, ale chyba muszą sami zakasać rękawy?

Jeszcze nie. Jeszcze można znaleźć kobiety do sprzątania. Wprawdzie w każdej chwili mogą zdecydować się na wyjazd za granicę albo odechce im się pracować, ale można znaleźć następczynie. Jak? Trzeba przebić stawkę, którą dają sąsiedzi.



A więc trzeba nastawić się na to, że skończyły się tanie drobne usługi. Jeśli chce się z nich korzystać, trzeba porządnie zapłacić?

Właśnie. I wtedy nie będzie też aż tylu ludzi, którym nie opłaca się pracować.



Dlaczego mnie zawsze się opłaca pracować, a innym nie?

Bo pani ma satysfakcję z pracy. Pani by jej nie rzuciła, nawet kiedy o wiele mniej by pani zarabiała. Ja też bym nie rzucił, choć jako naukowiec zarabiam mało. Ale portier na uniwersytecie, gdyby mu nie podwyższać pensji, rzuciłby tę robotę, bo nie ma tego szczęścia, że może się w pracy samorealizować, zaspokajać ciekawość. Ogromną większość ludzi do pracy przyciągają wyłącznie pieniądze. Jeżeli więc temu panu, którego nie można namówić na zreperowanie uszczelki, zapłaci się więcej, przyjdzie.























































































Reklama