Te pytania zadaliśmy polskim politykom wyraźnie i publicznie deklarującym swój katolicyzm, jednak różniącym się, jeśli chodzi o polityczne strategie - Markowi Jurkowi i Jarosławowi Gowinowi.

W rozmowie z Markiem Jurkiem powracamy do nieudanej nowelizacji konstytucji i konfliktu pomiędzy byłym marszałkiem Sejmu i Jarosławem Kaczyńskim. Czy to Jarosław Kaczyński zdradził prawicowe ideały, nie zgadzając się w pełni poprzeć jednoznacznego stanowiska Marka Jurka w kwestii aborcji? A może to Marek Jurek popełnił polityczny błąd, porzucając projekt stworzenia szerokiej formacji centroprawicowej, w której integralni katolicy mieliby swoje ważne miejsce, za cenę pewnego ograniczenia własnych ambicji budowania państwa realizującego wszystkie ich polityczne i światopoglądowe żądania? Choć trzeba przyznać, że od samego początku były marszałek czuł się niewygodnie w formacji światopoglądowo przesuniętej do centrum, gdzie to bracia Kaczyńscy i Joanna Kluzik-Rostkowska, a nie Marek Jurek, Marian Piłka i Artur Zawisza, definiowali politykę prorodzinną czy linię partii w kwestii aborcji.

Reklama

Ale w wywiadzie z Markiem Jurkiem próbujemy też przekroczyć bieżącą perspektywę polityczną i uzyskać odpowiedź na pytanie, czy pewien typ integralnego katolicyzmu może, bez utraty własnej tożsamości, zawrzeć z liberalną demokracją trwały kompromis. Na przykładzie swojego stosunku do aborcji Marek Jurek tłumaczy, dlaczego uważa najważniejsze przekonania światopoglądowe za nienegocjowalne. Twierdzi, że walka o pełną i nieakceptującą żadnych wyjątków ochronę życia poczętego nie jest wyłącznie konsekwencją jego wiary. Jest takim samym obowiązkiem polityka kierującego się silnymi przekonaniami, jak walka z niewolnictwem w Stanach Zjednoczonych czy walka przeciwko eksterminacji Żydów w III Rzeszy.

p

Cezary Michalski: Pozostałeś w kierownictwie PiS, kiedy przegłosowano twoje negatywne stanowisko wobec przystąpienia Polski do UE, w roku 2005 nie przerażała cię perspektywa koalicji PiS-PO, w której ty byłbyś na prawym skrzydle, a nie w centrum - jak w koalicji PiS-LPR-Samoobrona. Dlaczego zdecydowałeś się zerwać z Jarosławem Kaczyńskim po próbie nowelizacji konstytucji?

Reklama

Marek Jurek*: Po pierwsze spotkałem się z wyjątkową nielojalnością, ale o tym nie chcę mówić, choćby ze względu na odpowiedzialność za poziom życia publicznego w Polsce. Jednak ważniejsza od stylu współpracy była jej treść. Przyjęliśmy jako PiS, że "Evangelium vitae" Jana Pawła II jest drogowskazem naszych działań w sprawach obrony życia i cywilizacji życia w ogóle. Deklaracja, że się identyfikujemy z cywilizacją chrześcijańską, z etyką katolicką, była wielokrotnie powtarzana zarówno w dokumentach PiS, jak i w dokumentach Przymierza Prawicy, które stały się częścią programu PiS po zjednoczeniu obu ugrupowań.

Czyli to Jarosław Kaczyński zdradził? Przecież wziął udział w próbie nowelizacji konstytucji, na co nie miał żadnej ochoty...

Reklama

Jego postawa mnie zawiodła, choć nadal cenię jego zalety i pracę. Liczyłem zresztą, że także on nawiązuje współpracę ze mną ze względu na moje poglądy - że chcemy współpracować na rzecz spraw, które w swej działalności reprezentowaliśmy. Chciałem wspierać to, co stanowiło istotny przedmiot jego dążeń: dekomunizację, IV Rzeczpospolitą, walkę z korupcją, wzmocnienie suwerenności państwa rozumianej nie tylko w wymiarze niezależności polityki zewnętrznej, ale w ogóle władzy państwa efektywnie wykonywanej. Nie tylko wspierałem te dążenia, ale uznawałem także prawo Kaczyńskiego do ich praktycznego definiowania. Sądziłem, że on również lojalnie szanuje sprawy związane z prawem do życia, prawami rodziny i będzie wspierał moją pracę.

Mamy jednak w Polsce większość katolicką i mniejszość, dla której nawet "Evangelium vitae" Jana Pawła II nie jest rozstrzygające. Mamy też ład ustrojowy, który nazywamy demokracją, do którego wielu z nas dodaje jeszcze małe ograniczenie "liberalna" - mówiące, że ludzi niepodzielających wszystkich naszych przesłanek światopoglądowych, religijnych nie mamy prawa przymuszać za pomocą prawa do decyzji bardzo głęboko ingerujących w ich los. Możemy ich przekonywać do podejmowania pewnych wyborów - za pośrednictwem mediów albo przez osobiste wstawiennictwo. Możemy chodzić w szacie pokutnej od okna do okna i narażając się na kiepskie przyjęcie, powtarzać: "Źle robicie, róbcie inaczej, z mojego punktu widzenia jako chrześcijanina popełniacie gigantyczny błąd, grzech śmiertelny, zło nienaprawialne". Ale czy możemy uchwalać prawo, które będzie zmuszało do bezgrzeszności katolicką większość i mniejszość niekatolików, a także wielu katolików z różną konsekwencją i intensywnością realizujących prawdy wiary w swoim życiu.

Niespecjalnie rozumiem, z czym polemizujesz, bo nie uważam, by prawo państwowe należało angażować w szczególny sposób w realizację zobowiązań ściśle religijnych...

Kształt ustawodawstwa aborcyjnego bardzo głęboko determinuje losy wszystkich podlegających mu ludzi. Czy zatem można tu jako argument przywoływać "Evangelium vitae", która jest dokumentem religijnym?

Życiem osobistym, kwestią wyborów prywatnych jest np. życie seksualne. Tutaj też chrześcijanin nie może być wobec wyborów drugiej osoby obojętny, ale to wszystko musi się odbywać w duchu wolności. Natomiast życie dziecka nienarodzonego nie jest przecież kwestią religijną, ale po prostu ludzką, należy do porządku sprawiedliwości, solidarności czy praw człowieka... Z faktu, że czegoś bronią chrześcijanie, nie wynika, iż jest to postulat religijny. Na amerykańskim Południu pogląd, że czarni niewolnicy są takimi samymi ludźmi jak ich właściciele, był dość rzadki (choć kwestionowano równość, a nie człowieczeństwo niewolników). Jednak z faktu, że kwakrzy byli abolicjonistami, że w ogóle abolicjonizm miał pewną aurę religijną (słynny John Brown był po prostu protestanckim fundamentalistą) nie wynika, że równość ludzi była opinią religijną, narzuconą całemu społeczeństwu. Po prostu sądy moralne odpowiadają sprawiedliwości albo nie. Choć nawet w Ameryce zasadę fundamentalnej równości ludzi próbowano redukować do rzędu subiektywnej opinii, równorzędnej z jej negacją. Przez 80 lat po uchwaleniu konstytucji funkcjonował kompromis prawny zakazujący niewolnictwa na połowie terytorium republiki i uznający jego legalność na drugiej. I nawet Sąd Najwyższy nie naruszał tego kompromisu.

Po czym wybuchła wojna. W zasadzie jedyna istotna, niszcząca wojna domowa w historii Stanów Zjednoczonych.

Oczywiście, wybuchła wojna, ale czy należało pozostawić wolność niewolników w wyłącznej gestii ich panów? Lubię kulturę amerykańskiego Południa - również za to, jak zmagała się ze świadomością zła niewolnictwa, a potem segregacji rasowej. Istnieje wiele podobieństw między argumentacją antyabolicjonistów wczoraj i dziś - w odniesieniu do niewolnictwa i do życia nienarodzonych. Przede wszystkim argumenty "z osobistej przyzwoitości" w rodzaju: "W żadnej porządnej rodzinie nikt nie znęca się nad niewolnikami, nie można przedstawiać patologii jako powszechnej rzeczywistości" albo "Dziecko jest zawsze radością, nikt nie może po prostu popierać aborcji, ta dotyczy przypadków zupełnie szczególnych". Na amerykańskim Południu niewolnictwo w zasadzie nie miało zdeklarowanych zwolenników, uważano je za konieczność gospodarczą, szczególną instytucję, zjawisko zupełnie inne od tego, jak przedstawiali je fanatyczni abolicjoniści. W jednym i drugim wypadku proponowano pozostawienie praw konkretnych osób ogólnej ewolucji obyczajów bez angażowania prawa. A przecież w istocie chodzi tu nie o jakieś zjawisko społeczne, ale o konkretne osoby, które mają prawa, w tym prawo do ich publicznej gwarancji.

I tu dochodzimy do sedna konfliktu. Są ludzie, którzy dostrzegają podobieństwo 30-letniego Murzyna do 30-letniego białego, i wynikające stąd konsekwencje dotyczące równości praw, ale nie dostrzegają tożsamości między dwiema komórkami, między ludzką zygotą a 30-letnim Murzynem. Co zrobić, by wyznawcy różniących się w tym miejscu antropologii nie skończyli pod Gettysburgiem?

Nie rób wojny z debaty demokratycznej. Chodzi tylko o podobną strukturę argumentacji w obu wypadkach. Pamiętam, że zwolennicy niewolnictwa uważali, iż jest ono częścią wolności i stylu życia ich społeczeństwa, że jest bardziej złem egzystencjalnym niż moralnym, że może nawet moralnie nikt go nie chce, ale ono z pragmatycznych powodów po prostu musi pozostać. Bo gospodarka bez niewolników nie będzie funkcjonowała, bawełny nikt nie zbierze, zaś rozwiązanie, w którym jedne stany mogą dobrowolnie zrezygnować z niewolnictwa, a drugie w pełnej wolności je zachować, to realny kompromis, bo nikt nikogo do niczego nie zmusza. Indywidualna przyzwoitość orędowników takich poglądów miała być legitymacją ich słuszności.

Debata demokratyczna może doprowadzić do wojny, jeśli nie przestrzegamy liberalnego minimum. A po drugiej stronie sporu zarysowana przez ciebie analogia między niewolnictwem a aborcją może nie zostać zaakceptowana. Bo kiedy zaczynamy się zastanawiać, czy dwie komórki to jest człowiek w pełni swoich praw, człowiek, którego los jest tak samo ważny - albo ważniejszy - od losu kobiety, która ma utrzymać ciążę, to nie wszyscy odpowiedzą "tak" z tą samą pewnością co ty. Dla wielu będzie to wybór tragiczny, ale odpowiedzą, że te dwie komórki i los tej kobiety to nie są sprawy równorzędne. I wobec tego należy np. zaakceptować pigułki wczesnoporonne, czyli coś, co dla ciebie też jest po prostu zabójstwem.

Myślę, że stanowczo przeceniasz zmysł tragizmu producentów środków wczesnoporonnych.

W takim razie opowiem ci historię o konkretnym tragicznym wyborze. W środowisku hipisowskim, w którym byłem jako młody chłopak, mieliśmy koleżankę, która zaszła w ciążę w pierwszej klasie liceum. Zbieraliśmy pieniądze, żeby mogła dokonać aborcji w innym mieście, w tajemnicy przed rodzicami. Nie udało nam się zebrać tych pieniędzy i ona urodziła dziecko. Tyle że dla niej to była kompletna tragedia. Wynikająca oczywiście z jej niewłaściwego wyboru, grzechu itp. Niemniej została matką w wieku 15 lat i bardzo jej to nie wyszło na zdrowie. Ja to pamiętam jako wybór naprawdę tragiczny. Nie niewinny, ale trochę jednak inny niż zabicie dziecka narodzonego, które jest po prostu zwyczajną zbrodnią.

Nie lubię licytowania się wrażliwością na konkretny ludzki los. I nie lubię szantażu moralnego, w którym wmawia się ludziom, że broniąc niewinnych, jesteśmy ślepi, że towarzyszą temu problemy innych ludzi.

W takim razie poczucie tragiczności masz tylko ty - na myśl o niewinnej zygocie. A czy ludzie walczący o większą swobodę aborcji z myślą o grzesznych kobietach robią to tylko po to, żeby nagonić kasę producentom środków wczesnoporonnych albo ginekologom?

To ty powiedziałeś, że korzystanie z tych pigułek jest tragicznym wyborem. A może po prostu przeceniasz - biorąc pod uwagę cały ten łańcuch zdarzeń - poczucie tragizmu wielkich koncernów farmaceutycznych, które to produkują, reklamują i na tym zarabiają...

Ale ja mówiłem o poczuciu tragizmu u tych, którzy to biorą, a nie produkują... Jak nie ma środków antykoncepcyjnych albo nie są one wystarczającą gwarancją, to może powinny być dopuszczone pigułki wczesnoporonne? Jak nie ma pigułek wczesnoporonnych, to są aborcje w piątym tygodniu, a jak nie ma legalnych w piątym tygodniu, to są nielegalne w piątym miesiącu. Oczywiście wiem, że w tym momencie demaskuję się jako straszliwy zwolennik mniejszego zła. Ale ty po prostu odrzucasz cały ten łańcuch pokarmowy ludzkiego grzechu. Tylko że na sam ludzki grzech nie możesz nic poradzić.

Grzech to kwestia odpowiedzialności przed Bogiem, a tu mówimy o prawach, których publiczne zagwarantowanie jest powinnością społeczeństwa wobec konkretnych ludzi. Nie wiem, czy stosowałem jakikolwiek nacisk moralny, wykraczający poza zwykłą argumentację. W tej debacie to ty - od czasu, kiedy zacząłeś mnie atakować w swoich tekstach - używasz argumentu, że nie należy ulegać mojemu szantażowi. A historia, którą opowiedziałeś, to kolejny przykład typu: jeżeli przejmujesz się dzieckiem, to znaczy, że nic cię nie obchodzi matka. Skąd to wiesz? Mam wrażenie, że to my byliśmy bez przerwy poddawani szantażowi moralnemu. Na przykład kiedy Jarosław Kaczyński - w charakterystyczny dla siebie sposób uskrajniając i brutalizując debatę - mówił o zgwałconej trzynastolatce. Co zresztą zręcznie dezorientowało opinię publiczną, bo sam premier doskonale odróżnia prawo konstytucyjne od ustawodawstwa zwykłego. A wszystko to brzmiało tak, jakby ludzie, którzy czują ból z powodu śmierci dziecka, byli niemal wspólnikami gwałcicieli...

Feministka czuje się niemal jak doktor Mengele, kiedy się jej mówi, że nawołuje do mordowania dzieci...

Bo się nagle okazuje, że ja jestem winny temu, że jakiejś dziewczynie źle się ułożyło życie dlatego, że ty jej nie pomogłeś zabić jej dziecka. Staję się nieomalże sprawcą jej wszystkich nieszczęść życiowych. Tymczasem mi chodzi tylko o jedno. Ustalmy, czy tu jest człowiek, czy nie. Paradoks kultury liberalnej polega na tym, że głosi kult wolności, a nie rozumie, że wolność domaga się właśnie wyborów, rozstrzygnięć moralnych. A jeżeli dopuszcza zabijanie niektórych ludzi, to musi ich najpierw odczłowieczyć albo przynajmniej zbanalizować znaczenie ich życia. W pracach konstytucyjnych nie chodziło o rozstrzyganie żadnych szczegółowych kwestii ustawowych. Chodziło jedynie o potwierdzenie praw człowieka w stosunku do dziecka przed urodzeniem, o ujednoznacznienie zawartej w konstytucji antropologii tak, by potwierdzała godność, która człowiekowi przysługuje od momentu poczęcia.

Obiecywałeś nawet moratorium na zaostrzenie ustawy aborcyjnej. Co oznaczało tylko tyle, że prędzej czy później ogłosicie jej sprzeczność ze znowelizowaną konstytucją.

Niewolnictwo w Ameryce zniosło pokolenie urodzone już po Deklaracji Niepodległości. Nawet więcej niż drugie - tyle czekali na desegregację i budowę naprawdę zintegrowanego społeczeństwa. Ale właściwy wybór podstawowy uruchomił pewną długofalową dynamikę moralną. Wmawiano nam, że chcemy zmienić ustawę. Tak jakby było to coś złego. Problem jak żyć w jednym społeczeństwie z ludźmi, którzy nie uznają prawa do życia, jest poważny - ale życie niewinnego dziecka jest czymś o wiele poważniejszym niż debaty stołecznej liberalnej inteligencji, wieczorem w klubie, gdy redakcje i wydania są już zamknięte...

Dziewczyna, której o mało co nie pomogłem dokonać aborcji, też była ważniejsza od stołecznej inteligencji, tyle że tej z kręgu "Christianitas" i "Rzeczpospolitej". Ona była przerażonym dzieckiem, które się chciało uratować przed totalną tragedią.

Tyle że życie, które trzeba ratować, to również jej dziecko. A odpowiedzialni za tę tragedię są także ludzie, którzy doprowadzili do tamtej sytuacji, również ci wielmoże kultury masowej, którzy zarabiają na tym, że właśnie dzieci biorą serio lansowaną przez nich wizję życia bez odpowiedzialności.

Zgoda, ale ty nie masz władzy nad całym światem, nie uniemożliwisz dzieciom popełniania grzechu, możesz tylko minimalizować ludzkie koszty pewnych konkretnych decyzji.

Ale ponosimy odpowiedzialność za ludzi, za nasz świat. Atakujesz mnie, że nie przyjmuję "wielości antropologii" i głośno mówię, że dziecko ma cechy ludzkie i w istocie jest człowiekiem. A wtedy przysługuje mu taka sama ochrona prawna jak każdemu człowiekowi. Nie można go zabijać i nie można się zgodzić na zabijanie go w majestacie liberalnego prawa.

Dziecko tak. Ale powtarzam, że rozumiem ludzi, którzy mówią, że dwie komórki nie są dzieckiem. A dziewczyna czy kobieta, która nosi to w sobie, człowiekiem jest na pewno.

Ty cały czas mówisz o dwóch komórkach...

Mogę powiedzieć o ośmiu.

A wiesz dobrze, że są 20-centymetrowe dzieci, które się rodzą i żyją. I są ludzie, którzy twierdzą, że takie dziecko można zabić. I to robią.

Też mi się to nie podoba, ale wiem, że tam nie ma twardej granicy antropologicznej, o której ty mówisz i która po prostu zamknęłaby spór. Dlatego im bliżej początku życia i im bardziej tragiczne wybory, tym bardziej powinny być ostrożne prawa, które przesądzają o życiu ludzi, którzy nie wierzą w to samo co ty.

Ale właśnie dlatego, że te dzieci są zabijane i że kultura aborcyjna (która wygrała w Europie i może wygrać także u nas) chce nas przekonać, że to nie są ludzie - właśnie dlatego ludzka godność tych dzieci powinna być uznana konstytucyjnie. Bo jeżeli to dziecko nie zasługuje na ochronę konstytucyjną, to tym bardziej nie zasługuje na nią np. twoja gazeta, twoja praca i majestat zawodu dziennikarza.

Nie uważam wolności prasy za najwyższą z wartości w ludzkim społeczeństwie. Ona powinna służyć wartościom większym od siebie...

Ale nie zawsze służy, często służy samej sobie. I ty z tego korzystasz, korzystasz z tej parareligijnej funkcji. Parareligijnej - bo nienaruszalnej, uznanej za prawdę i fundament społeczeństwa. Konstytucyjna wolność słowa gwarantuje nietykalność i publikacji Urbana, i bluźnierstw pani Nieznalskiej. Debatę o zwiększeniu prawnej odpowiedzialności dziennikarzy - po to, by chronić prawo ludzi do dobrego imienia, a społeczeństwo przed dezinformacją - uznano za zamach na podstawy porządku społecznego. A ja uważam, że jeżeli z tych praw podstawowych wszyscy korzystamy - świadomi, że często niesie to społeczne koszty - to tym bardziej zasługują na nie ludzie najbardziej niewinni.

Dlatego moją pozycję w wolnej prasie wykorzystuję do tego, żeby się z tobą spierać o to, co jest, a co nie jest człowiekiem i jakie z tego wynikają konsekwencje dla innych ludzi. A co powiesz o argumencie liberałów, że oni chcą być po prostu zostawieni w spokoju na zasadzie wzajemności, bo sami nie zmuszają katolików ani do konsumowania pornografii, ani do brania pigułek wczesnoporonnych?

Czasem zachęcają.

Czasami też zmuszają do pewnych rzeczy za pomocą prawa uchwalonego przez większość, ale moim zdaniem brytyjscy urzędnicy zmuszający prywatne katolickie stowarzyszenie adopcyjne, by wydawało dzieci parom homoseksualnym, już liberałami nie są. Podobnie jak ty.

Budujesz pewne symetrie, które wcale nie są symetryczne. Po pierwsze, ochrona życia nie dotyczy wyłącznie katolików. Ściśle rzecz biorąc, w ogóle nie dotyczy katolików. Człowiek może zostać katolikiem dopiero po urodzeniu. Po drugie, wszędzie tam, gdzie pojawia się życie ludzkie, trzeba go bronić, niezależnie od tego, czy zagraża mu przemoc uliczna, czy przemoc domowa - a aborcja, nawiasem mówiąc, to rodzaj przemocy domowej. I po trzecie, związek sprawy ochrony życia z chrześcijaństwem jest, powiedziałbym, socjologiczny. Kardynał Ratzinger napisał kiedyś, że społeczna siła chrześcijaństwa polega na tym, że opór wobec zła czyni nie tylko prawem, ale i obowiązkiem. Wolność staje się zobowiązującym imperatywem. Dlatego chrześcijanie odgrywali znaczącą rolę w oporze wobec totalitaryzmów, a dziś tak samo sprzeciwiają się rozproszonemu gwałtowi, który określa się jako kulturę śmierci.

I dlatego chrześcijanin musi dążyć do pełnego prawnego uregulowania sytuacji, które dla chrześcijan są grzechem albo wręcz zbrodnią, a dla niechrześcijan niekoniecznie...

Wśród zaangażowanych przeciwników nazizmu najwięcej (obok komunistów) było przekonanych chrześcijan - niezależnie od tego, czy wyznawali poglądy autorytarno-konserwatywne, liberalne czy bliskie socjalistycznym. O ochronie życia nie można mówić, że jest jakimś postulatem specyficznie chrześcijańskim. Z faktu, że chrześcijaństwo angażuje się we wspieranie sprawiedliwości w różnych sytuacjach, nie wynika, że zniesienie niewolnictwa jest jakimś chrześcijańskim sekciarstwem, opozycja antyhitlerowska spiskiem jezuickim, a ochrona życia światopoglądem katolickim. Bo stosunek do Murzynów na południu Stanów Zjednoczonych czy stosunek do Żydów w III Rzeszy to nie jest sprawa "różnych antropologii".

Zatem odpowiadam jeszcze raz. Różnica między parokomórkową zygotą bez układu nerwowego i 30-letnim Murzynem czy Żydem jest dla mnie większa i bardziej oczywista niż różnica pomiędzy 30-letnim Murzynem, 30-letnim Żydem i 30-letnim białym "aryjczykiem".

Stosowanie mieszczańskich kryteriów, sądzenie po wyglądzie, nie jest najlepszą metodą rozpoznawania cudzej godności. Niemowlę nie wygląda na późniejszą Miss World i nie mówi jak przyszły noblista, ale może - dokładnie ono - się nim stać. Bez żadnej skokowej zmiany tożsamości. A tożsamość jest, bo nawet genetycy powiedzą, że mamy tu człowieka, którego wszystkie zasadnicze cechy indywidualne, łącznie z temperamentem, są już określone.

Kompletne DNA nie oznacza człowieka. Żaden genetyk ci tego nie powie.

Ja ci pokazuję kryteria dominujące w społeczeństwie liberalnym, rozpoznającym człowieka przez jego cechy indywidualne (a nie sam udział w naturze ludzkiej) - a przecież ten cały indywidualny potencjał powstaje właśnie w chwili poczęcia. Ów "płód ludzki" jest nie tylko ludzki, ale również ma bardzo indywidualne cechy. Nie trzeba nawet przyjmować naszej odpowiedzialności za innych ludzi, by to stwierdzić. Liberalizm - jako przyjęcie wolności za pierwszą wartość społeczną - nie ma sensu, jeżeli przestaniemy używać wolności, dokonywać rozstrzygnięć moralnych. Parafrazując św. Tomasza, można powiedzieć, że w odróżnieniu od zwierząt, które tożsamość gatunkową rozpoznają odruchowo, instynktownie, my uznajemy w innych ludziach ludzi aktem wolnej woli. I tego nikt ani nic za nas nie zrobi. Człowieczeństwo innych musimy uznać świadomie. Czucie, odruch tu nie wystarcza. Odrzucając wybór podporządkowany prawdzie, sprawiedliwości, cudzej godności - dojdziemy do tego, co Benedykt XVI nazywa dyktaturą relatywizmu. W swoim tekście w "Dzienniku" wprost to zaproponowałeś, żądając wykluczenia z życia publicznego ludzi, którzy na tę relatywistyczną opcję nierozstrzygalności podstawowych pytań odpowiadają, broniąc zasady jednakowej godności człowieka przed urodzeniem i po urodzeniu.

Powtarzasz zarzut Pawła Milcarka, który napisał w "Rzeczpospolitej", że polemizując z tobą w "Dzienniku" odmawiam katolikom prawa do zajmowania funkcji publicznych w Polsce. Że jestem jak członkowie Parlamentu Europejskiego, którzy uniemożliwili Rocco Buttiglionemu objęcie funkcji komisarza, bo był katolikiem. Tymczasem ja polemizowałem jako publicysta z urzędującym marszałkiem Sejmu, jednym z liderów partii rządzącej Polską. I wzywałem polityków PiS i PO, by nie ulegali przekonaniu, że tylko ty jesteś ideowy, a np. Joanna Kluzik-Rostkowska nie.

Napisałeś, że dla ludzi, którzy w życiu publicznym powtarzają to, co mówił Jan Paweł II i mówi Benedykt XVI (bo oni bronią ludzkiej godności człowieka od poczęcia), miejsce jest w talk-showach, a nie instytucjach demokratycznych. Co to ma wspólnego z demokracją, a przede wszystkim z wolnością? To kompletnie zbanalizowana koncepcja pluralizmu, gdzie papież może bronić życia nawet jeszcze bardziej, Madonna może bluźnić, Singer głosić pochwałę eutanazji, a wszystko znakomicie wygląda razem w kolorowych gazetach. Jeden na pierwszej stronie, drugi na czwartej, trzeci na szesnastej i jest świetnie, świat jest kolorowy. To jest właśnie jeden wielki talk-show, a nie Republika. Ale wolność to nie autoprezentacja, tylko rozstrzyganie problemów serio. A ty postawiłeś tezę, że ludzie, którzy w życiu publicznym ośmielają się powtarzać to, co do uczestników życia publicznego adresował Jan Paweł II czy mówi Benedykt XVI, powinni być z tego życia wykluczeni.

Wobec ludzi rządzących Polską, tworzących prawa, które będą obowiązywały wszystkich, powinniśmy mieć większe wymagania niż wobec Madonny. A między rządzeniem całym państwem a wykluczeniem z życia publicznego są jeszcze dziesiątki innych możliwości.

Na przykład występowanie w talk-showach? Poza tym w konsekwencji okazało się, że to ty masz więcej władzy. Twoja strona wygrała. Twoje argumenty uznali przywódcy wielkich partii.

Ty rzeczywiście jesteś dzisiaj tak bezsilny, jak byłeś w połowie lat 90.? Kiedy tu rządziła "Wyborcza" (i jak napisała, że wzywasz do bicia dzieci, to wszyscy inteligenci w to wierzyli bez sprawdzenia), kiedy Lisicki nie był redaktorem "Rzeczpospolitej", kiedy nie mieliście posłów itd. Naprawdę sądzisz, że jesteś bezsilną ofiarą, a ja "Dziennik" ma aż tak wielką władzę?

Rekomendujecie partii rządzącej cameronizm i sarkozjanizm, czyli wizję prawicy, która nie angażuje się w sprawy cywilizacji życia, a oni chętnie to przyjmują. W każdym razie nie widziałem żadnych sprostowań ze strony PiS. Żyjemy w społeczeństwie demokratycznym i sugerowanie, że władza demokratyczna, czyli udzielony w wyniku debaty czasowy mandat, jest po prostu władzą w rozumieniu autorytarnym, to pogląd sprzeczny z naturą demokracji. Wszyscy jesteśmy uczestnikami procesu demokratycznego, na który się składają i decyzje demokratyczne, i instytucje, i opozycja, i debata, w której ty bierzesz znaczący udział. Tymczasem to, co napisałeś, oznacza, że w żadnym wypadku proces demokratyczny nie może w efekcie pozwolić na przyjęcie stanowiska, o którego randze moralnej, kulturowej, społecznej świadczy to, że jego rzecznikiem wobec państw i polityków jest Benedykt XVI. Ile tej wolności zostaje dla ludzi, którzy widzą w nim swego moralnego rzecznika i chcą działać w państwie demokratycznym?

Używasz argumentu uciskanej mniejszości, a ja - doskonale rozumiejąc siłę mediów - sądzę jednocześnie, że ty także masz wpływ na świadomość społeczną.

Społeczeństwo, gdzie Żyd musi ukrywać, że jest Żydem, jest antysemickie.

Musisz ukrywać w Polsce, że jesteś katolikiem?

To ty napisałeś, że nie wolno podejmować kierowanego expressis verbis do polityków orędzia dwóch współczesnych papieży, papieży naszego pokolenia, i jednocześnie funkcjonować w życiu publicznym. Jakie więc poglądy mają mieć katolicy? Napisałeś, że takich ludzi należy z życia publicznego usunąć. To naprawdę orędzie nietolerancji dużego formatu.

Napisałem, dlaczego sam nie będę na ciebie głosował i będę przekonywał innych, by nie oddali ci władzy w Polsce. Bo, po pierwsze, nie zgadzam się z tobą fundamentalnie, a po drugie, uważam, że Polacy po 300 latach są w fatalnym stanie jako naród. Są takim potłuczonym naczyniem, które trzeba ostrożnie pozbierać, przekonać ludzi, że Polska nie jest wyłącznie przekleństwem. A fundowanie im dzisiaj mocnego konfliktu światopoglądowego sprawi, że się rozbiegną, każdy w swoją stronę.

To jest pragmatyczne podejście, ale ja się z nim nie zgadzam. Realizm nie polega na ignorowaniu sprawiedliwości, sprowadzaniu jej do jednej z opinii. W polityce trzeba bronić ludzi - taki jest sens państwa. Dla mnie to również pokoleniowe doświadczenie sensu polityki. Moim pierwszym wyborem była wspólnota opozycji demokratycznej. Nie zgadzałem się głęboko z ludźmi tzw. lewicy laickiej, miałem całkiem inną wizję Polski, a jednak świadomie - wspólnie z przyjaciółmi - przyjmowaliśmy zasadę solidarności w obronie praw ludzkich. Potem, już na początku lat 90., w komisji, która przygotowywała ustawę o ochronie życia poczętego, Jacek Kuroń wcale mnie nie zaskoczył, gdy powiedział, że seks jest jedyną radością dla ubogich, a my im chcemy odebrać jej beztroskę. Te poglądy znałem i wcześniej. Jednak sens opozycji polegał na uznaniu, że obrona ludzi ma pierwszeństwo przed realizacją projektów społecznych. Realizm polegał na uznaniu, że pierwsze warunkuje drugie.

A ja muszę powtórzyć po raz trzeci, że są ludzie, dla których dwie komórki i Jacek Kuroń to nie jest dokładnie to samo. Ty ich nie możesz przekonać, że jest inaczej, i nie ma powodu, by oni podlegali prawu napisanemu przez ciebie. Dlatego musicie pracować nad kompromisem, mimo że dla obu stron to jest sprawa fundamentalna.

Dla mnie szacunek dla niewinnego życia ludzkiego, które zaczyna się od twoich dwóch komórek, jest całkowicie autonomiczny wobec religii. Autorytet papieży jedynie silniej potwierdza obowiązki solidarności. Myślę, że wiem, do czego zobowiązuje nas cudza niewinność, choć wiem też, czym różni się głos sumienia od zaciśniętych zębów.

p

*Marek Jurek, ur. 1960, polityk, były marszałek Sejmu RP, jeden z najbardziej znanych przedstawicieli polskiej konserwatywnej prawicy. Od końca lat 70. był zaangażowany w działalność opozycji demokratycznej. Współzałożyciel i członek Ruchu Młodej Polski, działał także we władzach krajowych NZS. W 1989 roku współzakładał ZChN, a później Porozumienie Prawicy, które stało się częścią PiS. W latach 1989-1993 oraz od 2001 roku poseł na Sejm. 1995-2001 członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. 19 kwietnia br. wystąpił z PiS i ogłosił powstanie nowej partii katolicko-narodowej pod nazwą Prawica Rzeczypospolitej. Jako publicysta współpracuje z pismem "Christianitas".