MARIUSZ NOWIK: 12 września 1989 r. Sejm zatwierdził rząd Tadeusza Mazowieckiego. Ale negocjacje nad jego stworzeniem trwały od lipca: w warszawskiej restauracji „Alhambra” pan, przedstawiciel Stronnictwa Demokratycznego, i Grzegorz Bierecki, kierownik wydziału organizacji społecznych Solidarności, omawialiście warunki współpracy. Kiedy sprawy nabrały tempa?
ANDRZEJ LEWIŃSKI: 4 sierpnia, kiedy dostaliśmy telefon z Sopotu. Dzwonił Grzegorz Bierecki, wówczas współpracownik Lecha Wałęsy i Lecha Kaczyńskiego, członka prezydium Krajowej Komisji Wykonawczej NSZZ „Solidarność”. Kaczyńskiego znałem jeszcze z czasów, gdy był asystentem na Uniwersytecie Gdańskim. Bierecki zapytał, czy przyjedziemy do Lecha na rozmowy. Zapytałem, kiedy. Usłyszałem: „Najlepiej jeszcze dziś”. Wsiadłem do pociągu – na dworcu w Sopocie czekał zastępca szefa SD Tadeusz Rymszewicz i nasz poseł Tadeusz Bień, który miał wielki udział w zbliżeniu SD z Solidarnością. Razem poszliśmy do domu Lecha Kaczyńskiego. Przyjął nas wieczorem w swoim mieszkaniu. Był sam. Od razu przeszedł do rzeczy i zapytał, czy SD przejdzie na stronę Solidarności i czy zgodzimy się, by Lech Wałęsa został premierem nowego rządu. Wiem, że dziś Wałęsa nie lubi, kiedy przypomina mu się o tym pomyśle, ale taka koncepcja się pojawiała.
Sam ją na początku rozważał...
Tak, dopiero po jakimś czasie stanowczo się odciął.
I co powiedzieliście Kaczyńskiemu?
Od razu się zgodziliśmy. Wtedy Lech podał herbatę, a ja wyjąłem z teczki butelkę wyborowej, żeby to uczcić (śmiech). Propozycja współpracy zaskoczyła nas, nawet trochę zszokowała.
Dlaczego?
Bo siadaliśmy do oficjalnych rozmów jako pierwsi. Dopiero trzy dni później Wałęsa ogłosił, że jest wstępne porozumienie, a Jarosław Kaczyński, wyznaczony przez Solidarność do prowadzenia negocjacji koalicyjnych, rozpoczął spotkania z ZSL. Przy Okrągłym Stole ciągle nas umniejszano, traktowano jak konkurencję dla jednego z nurtów w Solidarności, trochę jak przybudówkę PZPR. Przecież po wyborach z 4 czerwca PZPR zachowała większość w Sejmie tylko dzięki posłom ZSL i SD. To my przeprowadziliśmy koncepcję większości tej koalicji, a nie tylko samodzielnie PZPR.
Dlatego wydaje mi się, że wyszedł pan wtedy z Bieniem i Rymszewiczem daleko przed szereg. Jeszcze 2 sierpnia gen. Zdzisław Sarewicz, dyrektor zajmującego się wywiadem I Departamentu MSW, pisał w służbowej notatce, że SD dąży do zawarcia małej koalicji z PZPR, ZSL, Stowarzyszeniem Pax, Unią Chrześcijańsko-Społeczną i Polskim Związkiem Katolicko-Społecznym.
Wewnątrz SD było wielu ludzi wahających się. Zapamiętałem taką scenę z jednego z posiedzeń prezydium. Toczy się ostra dyskusja. Obok mnie siedział z jednej strony prof. Jan Janowski, późniejszy wicepremier w rządzie Mazowieckiego, a z drugiej Piotr Stefański, wicemarszałek ówczesnego Sejmu, już starszy pan. Na sali aż gęsto od dymu, nagle Stefański nachyla się do mnie i mówi: „Panie Andrzeju, ja doceniam pańskie zaangażowanie, pana gorączkę, ale niech pan pamięta – z tramwaju, który nazywa się socjalizm, nie wysiada się”. Wielu działaczy miało to zakodowane w głowach.
Gen. Czesław Kiszczak, ówczesny szef MSW, ostrzegał Bronisława Geremka i Wałęsę, że wszelkie próby przejęcia władzy przez Solidarność wywołają sprzeciw aparatu władzy. Można było to zrozumieć jako groźbę użycia siły. Traktowaliście te pomruki poważnie?
Zdawaliśmy sobie sprawę, że to, co robimy, nie jest bezpiece na rękę. Wiceszef MSW, gen. SB Henryk Dankowski w rozmowach z niektórymi działaczami SD przekazywał podobne sugestie. W PZPR pojawił się pomysł, by anulować czerwcowe wybory, argumentując, że naruszały zapisy konstytucji. Niedawno Lech Wałęsa pół żartem, pół serio powiedział, że gdyby był wtedy Jaruzelskim, to rozgoniłby solidarnościowe towarzystwo w trzy minuty. A jednak Jaruzelski tego nie zrobił, choć nie brakowało w ówczesnych władzach i takich, którym marzył się scenariusz, jaki rozegrał się w Rosji w 1991 r.
Ma pan na myśli pucz wiceprezydenta ZSRR Giennadija Janajewa? Kto mógłby być polskim Janajewem? Kiszczak?
Nie wyczuwałem nigdy żadnej różnicy między Kiszczakiem a Jaruzelskim. Ale na pewno w tym aparacie ówczesnej władzy byli i inni. Choćby gen. Mieczysław Milewski i ludzie z nim związani. Rozmawiałem z nim kiedyś nieoficjalnie na spotkaniu. Nawet nie zorientowałem się, kim jest. Był po cywilnemu. Podszedł do mnie i powiedział: „Słyszałem, że w Gdańsku SD wchodzi w zakłady pracy”. Odpowiedziałem trochę zaczepnie: „A co, nie wolno?”. On na to odburknął coś pod nosem, zakręcił się na pięcie i odszedł. Wtedy jeden z naszych ludzi zbliżył się do mnie i mówi: „Czego chciał od ciebie Milewski?”. Ja na to: „Ale kto to?”. „Nie wiesz? Generał MSW, członek Biura Politycznego, nawet Jaruzelski się go boi”.
A pan się nie bał, że ten romans z Solidarnością może źle się dla pana skończyć? Na przykład w więzieniu. W konstytucji stało przecież czarno na białym o przewodniej roli Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Rzeczywiście, ówczesny kodeks karny mówił jasno: kto mając na celu zmianę ustroju PRL, podejmuje przemocą działalność prowadzącą do tego celu, podlega karze od 5 lat więzienia do kary śmierci. Oprócz zapisu w konstytucji były też sprzyjające PZPR ustalenia Okrągłego Stołu. Ale myśmy się nad tym aż tak głęboko nie zastanawiali. Młodzi byliśmy. Może brzmi to górnolotnie, ale wówczas uważałem, że za ojczyznę mogę oddać życie. Naprawdę tak myślałem. Dziś jestem w stu procentach pewien, że warto było się zapisać do SD nazywanego niekiedy „Stronnictwem Drżących” choćby tylko dlatego, żeby w odpowiednim momencie zdradzić PZPR i dokonać czegoś wyjątkowego.
A gdyby koncepcja rządu solidarnościowego upadła? To co wtedy?
Wtedy już nikt by się z nami nie liczył. Niezależnie od tego czuliśmy, że wielu osobom z opozycji nie podobały się nasze pomysły. Geremek, wówczas szef Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, oraz Adam Michnik, który także był posłem, nie kryli się z niechęcią do tej koncepcji.
Jak to? Michnik ogłosił na łamach „Gazety Wyborczej” słynne hasło: „Wasz prezydent, nasz premier”.
No właśnie, tylko że mało kto pamięta, co Michnik mówił wcześniej. Pod koniec lipca pojechał z Geremkiem do Watykanu, do Jana Pawła II. Opowiadał o tym Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla zachodniej prasy. Papież przyjął ich dość chłodno i poczęstował herbatą, dając w ten sposób znać, co myśli o ich koncepcji. A była ona taka, by rząd utworzyli reformatorzy z PZPR wraz z OKP. Premierem miał zostać Aleksander Kwaśniewski. Na szczęście ten pomysł nie przeszedł dzięki Lechowi Wałęsie.
Według stenogramu z posiedzenia OKP z 1 sierpnia 1989 r. Michnik miał powiedzieć do Tadeusza Mazowieckiego: „Z ZSL i SD realnego rządu ty nie zrobisz. Można rozłamać PZPR”. Na co Geremek odparł, że „obecna faza przy pomocy ZSL i SD jest próbą rozbicia monopolu PZPR”.
Razem z Tadeuszem Rymszewiczem przyglądałem się jednemu z posiedzeń OKP w Sejmie. Widzieliśmy, jak przemawiali Aleksander Małachowski, Andrzej Celiński, Ryszard Bugaj, Bronisław Geremek. Na sali panowało poruszenie, wszyscy byli przeciwko koncepcji Lecha Wałęsy. W pewnym momencie przybiegł do nas Jarosław Kaczyński i spytał: „Macie samochód? To ślijcie czym prędzej po Wałęsę”. Lechu przyjechał, usiadł, popatrzył wokół i zaczął się przysłuchiwać kłótniom, a po dwóch-trzech przemówieniach wstał i powiedział: „Zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem. Wszyscy jesteście tu dzięki zdjęciu ze mną, ale kiedy was słucham, to zastanawiam się, czy tego wszystkiego nie rozwalić”. I dał im wtedy ostro popalić. Ale to był cały on i ta jego spontaniczność. Dopiero wtedy Michnik, po tym posiedzeniu OKP, ogłosił „Wasz prezydent, nasz premier”. Wcześniej chciał Kwaśniewskiego na szefa rządu.
Dwa tygodnie później świat obiegło zdjęcie, na którym Wałęsa oraz przewodniczący ZSL i SD – Roman Malinowski i Jerzy Jóźwiak – trzymają się za dłonie uniesione w geście zwycięstwa. To był pierwszy krok do powołania koalicyjnego niekomunistycznego premiera. Ta umowa jednak rodziła się w bólach.
Omal nie doszło do zerwania rozmów. Zaczęło się od tego, że 14 sierpnia dostaliśmy od Jarosława Kaczyńskiego sygnał, że trzeba pisać porozumienie. Pojechaliśmy do siedziby Stronnictwa przy Chmielnej. Przyjechał Jarosław Kaczyński, z ZSL stawił się Bogdan Królewski, od nas był Tadeusz Rymszewicz, Tadeusz Bień, Tadeusz Dziuba i ja. Byliśmy pełni entuzjazmu, każdy dorzucał coś od siebie. Skończyliśmy około wpół do drugiej w nocy. Początek brzmiał mniej więcej tak, że Lech Wałęsa, Roman Malinowski i Jerzy Jóźwiak, reprezentujący Solidarność, ZSL i SD, zawierają porozumienie w celu powołania wspólnej koalicji rządowej po ustaniu misji rządu Kiszczaka. Była to propozycja Królewskiego, nie dostrzegliśmy niebezpieczeństwa w tym zapisie. Dlatego tak napisaliśmy. I wtedy się zaczęło. Tekst porozumienia trzeba było zawieźć Wałęsie do akceptacji. Kierowca pojechał, wraca po godzinie i mówi w drzwiach: „Opieprzył mnie”. Poszło o jedno zdanie. Wałęsa przeczytał i oburzył się: „Jak to? Co oni tam napisali? Jak to po ustaniu misji rządu Kiszczaka?”. Nie spodobało mu się, że ten tekst dawał możliwość powołania komunistycznego gabinetu, a w tym czasie różnie mogła się potoczyć sytuacja w kraju. W sumie miał rację. Wałęsa mówi: „Skreślić!”. Na to Królewski odpowiada: „Nie”. Według mojej wiedzy tak samo uparty był Malinowski. Jóźwiak dzwonił do Wałęsy, obiecywał, że tekst zostanie zmieniony, ale ZSL wciąż nie dawało się przekonać. Na to Wałęsa mówi: „Tak? To ja odjeżdżam”. Wsiadł do auta i ruszył do Gdańska. Myśleliśmy, że to koniec. Jóźwiak pojechał do Malinowskiego, wydaje mi się, że sprawa oparła się również o Jaruzelskiego. Najważniejsze, że Malinowski dał się w końcu przekonać. Kiedy Wałęsa się o tym dowiedział, zawrócił spod Mławy do Warszawy.
Jak się o tym dowiedział w drodze między Warszawą a Gdańskiem?
Miał w samochodzie wojskowy radiotelefon. Dostał go od Jaruzelskiego, żeby mogli być w stałym kontakcie. Tak więc zawrócił do Warszawy, a my przez cały kolejny dzień siedzieliśmy i przygotowywaliśmy tekst porozumienia. Jednocześnie załatwiałem u prof. Marka Kwiatkowskiego, członka SD i dyrektora Łazienek Królewskich, możliwość podpisania dokumentu w Pałacyku Myślewickim. Wszystko udało się dopiąć na ostatnią chwilę.
Pozostało jeszcze przekonać Jaruzelskiego, no i Kiszczaka. Łatwo poszło?
Mazowiecki był dla generała najbardziej akceptowalnym kandydatem. Rozmowa Wałęsy z Jaruzelskim oraz z udziałem Jóźwiaka i Malinowskiego trwała dwie godziny. Wezwany na to spotkanie Kiszczak złożył na ręce Jaruzelskiego oficjalną rezygnację. Wtedy ustalono wszystkie szczegóły, jak choćby to, że resorty siłowe w następnym rządzie obejmą ludzie PZPR. Wałęsa ustąpił w tej sprawie, a inni się nie odzywali. Może i dobrze, że tak się stało, bo taka decyzja dawała pewną namiastkę ciągłości władzy. Nikt nie mógł zarzucić, że opozycja zagarnia wszystko dla siebie. Generał nie miał wyjścia i 24 sierpnia powołał Mazowieckiego na stanowisko premiera. 12 września, dokładnie 25 lat temu, Sejm zatwierdził pierwszy niekomunistyczny rząd w powojennej Polsce.
To prawda, że Wałęsa musiał prosić Mazowieckiego na kolanach, żeby się zgodził?
Trudno powiedzieć, ale bardzo możliwe, bo Lechu był gotów nawet na takie teatralne gesty, byle tylko udało mu się dopiąć swego. Ale wiem, że trzeba było przekonywać Mazowieckiego. Nie dlatego, że nie czuł się na siłach. On wcześniej nie stał na czele, krył się w gronie doradców. W porównaniu z Geremkiem czy Kuroniem cieszył się wówczas mniejszym autorytetem.
W takim razie dlaczego akurat Mazowiecki? Dlaczego nie Geremek albo Kuroń?
Byliśmy przeciwko Michnikowi i Kuroniowi. Geremek też za nami nie przepadał. Mazowiecki zasiadał przy Okrągłym Stole, ale trzymał się nieco z boku, odsunięty i dzięki temu najbardziej neutralny. Choć w pewnym momencie Mazowiecki trochę zraził się do przewodniczącego Stronnictwa. Siedziałem akurat w siedzibie SD, kiedy zadzwonił Malinowski z wiadomością, że Mazowiecki rozpoczyna rozmowy o nowym rządzie, ale jedzie najpierw do poprzedniego premiera Mieczysława Rakowskiego. To my za telefon, zadzwoniłem do Rymszewicza, który razem z Bieniem pojechali w tej sprawie do Wałęsy. Ten zadzwonił do Mazowieckiego i zwrócił mu uwagę, by rozmowy rozpoczynał od sojuszników. Dość mocno go wtedy zrugał, przez co Jóźwiak miał już w Mazowieckim wroga. Sam oceniam go bardzo dobrze, w końcu zostałem wiceministrem w jego rządzie.
Objął pan tekę wiceministra rynku wewnętrznego. Trudny resort, jeśli spojrzy się na kondycję polskiej gospodarki w czasie przełomu. Z jednej strony pustki w sklepach i galopująca inflacja, a z drugiej – kapitalizm rodzący się na chodnikach, na straganach improwizowanych z łóżek turystycznych.
Byłem pełnomocnikiem odpowiedzialnym za restrukturyzację handlu, dlatego stykałem się z tymi problemami na co dzień. Popieraliśmy handel uliczny. Chodziłem po takich targowiskach, szukałem lokali na nowe sklepy. Dlatego Balcerowicz był dla mnie jak bohater. Uważam, że gdyby nie jego zdecydowanie i siła, to moglibyśmy wpaść w jeszcze większe problemy gospodarcze. Miałem przyjemność kilka razy uczestniczyć w radzie ministrów pod jego przewodnictwem i w spotkaniach w Sejmie. Kiedy się pojawiał, kłótnie natychmiast cichły. Wchodził, mówił, jak ma być i wszyscy to akceptowali. Umiał przeciągać ludzi na swoją stronę.
Mazowiecki nie był tak twardym politykiem, jak Balcerowicz.
Ale był fachowcem, a poza tym sympatycznym człowiekiem. Spędzał w kancelarii dnie i noce. Miał specyficzny styl pracy, kładł się nad ranem, o jakiejś trzeciej, czasem później. Siedzieliśmy w ministerstwach bardzo długo, czekaliśmy, bo alarm mógł być tak naprawdę o każdej porze. Po południu ucinał sobie drzemkę na sofie w kancelarii. Wstawał cały rozczochrany, więc zanim wyszedł z gabinetu, sekretarka czesała go naprędce mokrym grzebieniem. Pamiętam to dokładnie. Te wspomnienia sprawiają mi przyjemność. I uważam, że gdyby Mazowiecki wiosną 1990 r. nie wysłał policyjnych transporterów na rolników blokujących drogę pod Mławą, prawdopodobnie nie przepadłby w wyborach prezydenckich jesienią. A gdyby nie przegrał ze Stanem Tymińskim, to mógłby wygrać w drugiej turze z Wałęsą, którego popierałem. Ten, kto przekonał Mazowieckiego do pacyfikacji tego protestu, po prostu chciał go zniszczyć.
Przyznawał się do tego Aleksander Hall, ówczesny minister do spraw współpracy z organizacjami politycznymi i społecznymi, który wskazywał też na Jacka Kuronia i najbliższych doradców Mazowieckiego.
Powiem krótko: to był błąd.
Tadeusz Mazowiecki złożył dymisję 25 listopada 1990 roku, dzień po porażce w wyborach prezydenckich. Jak pan zapamiętał koniec jego gabinetu?
Kiedy o tym myślę, przypomina mi się anegdotyczna historia. Staliśmy na ceremonii pożegnania premiera Mazowieckiego w Sali Świetlikowej kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Panowała podniosła atmosfera, ale wszyscy byliśmy przygnębieni. Nagle zgasło światło. Ktoś krzyknął: „Wołać elektryka!” i cała sala gruchnęła śmiechem.