Wielkie projekty - walka z ciemnogrodem, z tradycją, z układem, ze zgniłym liberalizmem – dziś są paplaniną, której sensowności nie da się obronić.
To co wielkie powstało obok głównego nurtu sporu politycznego. III RP budowali ludzie drugiego szeregu, ministrowie finansów, autorzy reform ustrojowych, szefowie dyplomacji i komitetów ds. europejskiej integracji. Jeśli przypomnimy sobie czym przez długie lata żyła polska polityka, owe dziwaczne idee, na których skupiała się publicystyka, można odnieść wrażenie że III RP powstała mimochodem. Nie dzięki jej kluczowym politykom, ale za ich plecami.
Po latach sensem III RP - jej istotą i tytułem do chwały - jest szybko dokonująca się modernizacja. Urynkowienie gospodarki, prywatyzacja, odbudowa miast, powstanie klasy średniej, skok edukacyjny. Sukcesem jest także pojawienie się społeczeństwa o prozachodniej mentalności mającego ambicję, jeżdżącego na Zachód po wiedzę i po kapitał.
Kiedyś pisałem, że z początku nawet antykomunizm był promodernizacyjny. Chciał dekomunizacji jako warunku materialnego rozwoju, obawiał się, że bez niej nie pocieknie ciepła woda z kranu. Kilka lat później antykomuniści tak się rozpędzili w walce z "układem", że o ciepłej wodzie zapomnieli. W ogóle niemal cała „Solidarność” zapomniała, że do 1989 roku kierowała nią potrzeba "zachodniej normalności", na którą składały się z jednej strony wolność i demokracja, ale z drugiej zwykła zamożność. Wszyscy brzydziliśmy się wschodnim bałaganem, biedą, brudem, odrapanymi urzędami, stołami z ceratą, sklepami Społem i zatęchłymi kinami. "Solidarność" chciała z tym skończyć, zbudować nad Wisłą Zachód. Chciała modernizacji. Chciała aby społeczeństwo mogło skorzystać z naturalnego prawa do posiadania ładnych miast, dużych ulic, godziwych pensji i mieszkań bez ślepej kuchni.
I gdy stało się to możliwe po 1989 roku, polska polityka nagle uciekła w ideologiczne wizje i moralne krucjaty. W DZIENNIKU często krytykujemy obłęd tamtych lat, w odpowiedzi wielu polemistów stawia nam zarzut nihilizmu, rugowania z polityki wartości na rzecz trywialnego rozwoju. Ciągle słyszę tę samą myśl: "Wolę swoje wartości niż twoją ciepłą wodę w kranie".
Ja z kolei taką postawę nazywam politycznym nihilizmem, unieważnieniem polityki, uznaniem jej za narzędzie do zewnętrznych celów - moralistyki, ideologii czy religii. Politycznym nihilizmem jest zużywanie energii społecznej na walkę o całkowity zakaz aborcji albo o jej pełną dostępność. Politycznym nihilizmem jest udawanie, że dla polityki istnieją ważniejsze cele jak bezpieczeństwo i siła państwa. Nie jakaś moralna siła, ale materialna - gospodarcza i militarna. Kiedy się spogląda na historię III RP, pierwszym wnioskiem, jaki się nasuwa, jest konieczność obrony autonomii świata polityki. Autonomii, w ramach której ciepła woda w kranie jest ważniejsza niż spór o wartości. Chodzi o zupełnie naturalny podział pracy, o sumienia troszczą się moraliści i księża, o sprawy materialne – politycy.
Czasami polityka musi zabrać głos w sprawach sumienia. Gdy w społeczeństwie wybucha ideowy konflikt, wtedy wkracza polityka, ale nie po to, by kogoś poprzeć, lecz by negocjować rozejm. Takim właśnie rozejmem pod dekadzie ideowych wojen był obyczajowy kompromis, który pogodził liberalną formę z konserwatywną treścią. Wygaszona została wojna o aborcję, o miejsce Kościoła, o gejów, o rozwody.
To był bez wątpienia jeden z największych sukcesów III RP. Ale stał się on możliwy, gdy ze sceny politycznej zniknęły ZChN i solidarnościowa lewica, formacje traktujące te sprawy z fanatyczną pryncypialnością. Warto też zauważyć, kto ten kompromis osiągnął. Ludzie, których dawniej uważano za ugodowców, pragmatyków, zgniłych liberałów - Zoll, Kwaśniewski czy biskup Pieronek. Oni wypracowali ideologiczny rozejm.
Oglądane z perspektywy 20 lat dzieje III RP pokazują, że polskiej polityce stale potrzebny jest cel jasny, prosty i... polityczny. Takim celem jest modernizacja, czyli - jeśli ktoś woli swojsko brzmiące słowo - rozwój. Jego zaś warunkiem, a przy okazji celem samym w sobie, jest pokój społeczny.