„Solidarność” rezygnuje z gdańskiej manifestacji, ale teraz to rząd Tuska kaprysi. Obrażony na związkowców przeniósł już część obchodów do Krakowa i nie będzie się więcej do nikogo naginał. Premier chciałby jednak wziąć udział w gdańskiej mszy, ale arcybiskup Głodź nie wie, czy to możliwe. Prezydent będzie zaproszony na szczyt Wyszehradzki na Wawel, ale nie wie, czy tam pojedzie, bo chce być przede wszystkim w Gdańsku. Czy Lech Wałęsa będzie w którymkolwiek z tych miejsc – tego to już szczególnie nie wiadomo. Historyczny lider „Solidarności” jest wszak obrażony na cały naród. I tak dalej, i tym podobnie.

Reklama

Realizuje się scenariusz, który od początku przewidywaliśmy. I który nasi przywódcy zaczęli realizować zgodnie z zasadą samospełniającej się przepowiedni. Obchodów oddzielnych, pełnych wzajemnych afrontów i organizacyjnych kłótni. Spektaklu, który obrzydnie Polakom, na długo zanim do niego dojdzie. Bo ileż można słuchać komunikatów o tym, że X zmienił zdanie, Y wyraził nadzieję, że X się zastanowi, a Z może się zjawi, a może nie.

Łatwość, z jaką Donald Tusk zaczął sobie to święto odpuszczać, była zaskakująca. Rozumiem obawę przed upokorzeniem, wrogimi okrzykami, nie jest miło zbierać cięgi przy okazji, która przynajmniej na moment powinna łączyć Polaków. Ale po co było snuć zawczasu wizję apokalipsy, a potem zachowywać się tak, jakby związkowcy mieli przepraszać za samo swoje istnienie? Czy o tak zdumiewająco szybkim odwrocie zdecydowały jakieś inne okoliczności? Obawa przed zbyt niską rangą zagranicznych delegacji, którą łatwiej wytłumaczyć, gdy wszystko będzie w proszku? Zakłopotanie destrukcyjną postawą Wałęsy, którego Tusk próbował za wszelką cenę przejednać? A może pogodzenie się z faktem, że liberalny rząd, choćby i popularny, nie odzyska święta „Solidarności” zawłaszczonego przez obecne związki i przez prawicę?

Nie czułem determinacji liderów PO, aby ten węzeł gordyjski rozwikłać, a jednak nie nazwę premiera „tchórzem”. Bo mam też pretensję do prezydenta i liderów PiS, nawet jeśli dziś unikają jawnych wpadek. Mogli ten jeden jedyny raz wystąpić w roli wychowawcy, a nie pochlebcy własnego elektoratu. Mogli odciąć się od takich uwag jak ta, że na Wawelu będzie ZOMO. Mogli wbrew oczywistym interesom opozycji na pięć minut przed eurowyborami spróbować na chwilę rzeczywistego pojednania. Prezydent zgłasza się na mediatora, ale nie słyszeliśmy jednej jego wypowiedzi, która pozwoliłaby zwaśnionym stronom wyciągnąć do siebie ręce. Związkowcy mają prawo do swoich emocji. Od liderów politycznych oczekiwalibyśmy czegoś więcej.

Reklama

Prawda jest taka, że wszyscy stracili serce do tego święta – zanim do niego doszło. Zwolennicy III RP, bo po co się użerać z obecnymi „robolami” i stawać w jednym szeregu z „oszołomami”. Zwolennicy IV RP, bo w gruncie rzeczy nigdy nie mieli do końca pewności, czy 4 czerwca 1989 to koniec komunizmu. Związkowcy, bo dzisiejsze kłopoty materialne wydają im się ważniejsze niż historyczne ceremonie. Lech Wałęsa, bo chciałby, aby go na uroczystości zanieśli na rękach, a przedtem rozprawili się z jego wrogami i spalili książki, które go dotykają.

Wszyscy przeoczyli tylko jedno. To mianowicie, że mądry naród, wciśnięty między Rosję i Niemcy, szczególnie czuły na punkcie własnej tożsamości, poszukałby sobie rocznicy i tradycji nawet odrobinę na siłę. Nas na głupotę po prostu nie stać.