Dochody na dzieciach są kolosalne, podobnie – jak w zamożniejszych nieco rodzinach – na seniorach, bo i tu producenci, tym razem farmaceutyków i rozmaitych gadżetów, wykorzystują sytuację bez skrupułów. Ale w zasadzie wszystko jest w porządku. Popyt i podaż, nikt nas do niczego nie zmusza, to już tyko nasza wina, że chcemy – najczęściej – nasze zaniedbania uczuciowe nadrobić za pomocą zakupów.
Inaczej w polityce. Dzieci i ryby głosu nie mają. A ponieważ dzieci nie będą głosowały, nie jest jasne, dlaczego politycy wykorzystują je do kampanii wyborczych, i to wykorzystują bez litości oraz opamiętania. Już nie wspominam obowiązkowego pokazywania się z maluchami, bo to istnieje od dawna, nawet Stalin lubił takie fotografie, a Bierut wprost za nimi przepadał. Ja wprawdzie, kiedy tylko mogłem, razem z kolegami dawałem nogę z defilad, ale zawsze jakieś dziecko porwali i Gomułka je wyściskał.
Podobnie w trakcie obecnej kampanii wyborczej. Otwieram rano telewizor i już widzę Jarosława Kaczyńskiego z dziećmi w Centrum Programowym Prawa i Sprawiedliwości. Chodzi naturalnie o zamieszanie wokół przedszkoli. Ciekawe, czy prezes doczekał z nimi do przybycia rodziców po pracy. Innym razem oglądam przestraszoną córkę Grzegorza Napieralskiego w sklepie, chyba na zakupach przedszkolnych, ale trudno powiedzieć. Donald Tusk chociaż kopie piłkę z chłopcami, czyli dopasowuje się do nich, ale to także infantylizacja.
Dwa rzekomo skrajnie odległe ugrupowania, czyli lewica w postaci SLD i prawica w postaci PiS, zgłosiły ten sam pomysł: dzieci muszą mieć w szkołach opiekę medyczną i stomatologiczną. Minister Balicki nawet zaryzykował podanie – chyba z nieba – sumy, jakiej by to wymagało, czyli 3 miliardy złotych, ale nie policzył sprzętu i tego, że dodatkowo musi zostać zatrudniona pielęgniarka. Nikt nie powiedział, że krótki dyżur pielęgniarki może byłby wystarczający. I znowu wspomnienie: za moich czasów w szkole pracowali lekarka i stomatolog. Stomatolog miał taki sprzęt, że nawet za karę bym do niego nie poszedł, a pani doktor służyła nam – przyzwoita kobieta – przede wszystkim do tego, że nie sprawdzając naszych bajdurzeń, łatwo dawała zwolnienie do domu, bo głowa lub brzuszek boli.
Reklama
Obietnice i pomysły są w okresie kampanii wyborczej chlebem codziennym, ale dlaczego tak dużo spośród nich dotyczy dzieci. Politycy przypominają producentów i sprzedawców zabawek. Wiedzą, jak trafić do sumienia rodziców, zdają sobie sprawę, że to działanie na emocje, czyli najskuteczniejsze. Cały czas mowa o dzieciach, nie wyborcach, a zwłaszcza młodszej ich części – tych, którzy powinni mieć dzieci, żeby sytuacja demograficzna Polski nie przedstawiała się tak tragicznie. We Francji rozwinięto system przedszkoli, ale też urlopów wychowawczych i opieki socjalnej, żeby umożliwić nie tylko matkom, lecz także ojcom kontynuowanie pracy po pojawieniu się potomstwa, co przyniosło znakomite skutki i zwiększyła się skokowo liczba nowo narodzonych.
U nas politycy w ogóle się na ten temat nie wypowiadają, a jedynie próbują nas wzruszyć widokiem dzieci i rzekomą troską o nie. Może by tak trochę się potroszczyć o dorosłych, o rodziców, którym niekoniecznie aż tak dobrze się wiedzie i którzy będą głosowali, a w każdym razie mają do tego prawo. Że nie wszystko w zakresie edukacyjnej opieki nad dziećmi jest dobrze – zgoda. Ale, podobnie jak sprawy obyczajowe, nie jest to główny problem naszego kraju, a składanie fantastycznych propozycji w dobie kryzysu jest niepoważne.