Kiedy człowiek ganiał za jedzeniem, jego dziewczyna ganiała za dziećmi, które z kolei ganiały za innymi dziećmi. I tak to wszystko pędziło przez tysiąclecia. I dzięki temu było szczupłe, zwinne, lekkie, sprytne.
Niestety, chwilę potem powstały fabryki, samochody, telewizory, telefony, tablety, Tesco oraz glutaminian sodu. Mamy tablety, McDonalda, internet, pralki, a za rogiem możemy kupić sobie już obraną cebulę, żebyśmy nie tracili bez sensu energii na łuskanie takiej normalnej. Przestaliśmy ganiać za czymkolwiek oprócz pieniędzy. I zaczęliśmy tyć. Rozumiecie, co mam na myśli? Im szybciej ewoluujemy, tym więcej przybywa nam kilogramów. Innymi słowy, zeszliśmy z drzewa po to, żeby już nigdy nie móc na nie wejść. Owszem, są wśród nas tacy, którzy dzięki codziennej dawce ćwiczeń i wcinaniu jarmużu jednym susem zdolni są wskoczyć na czubek sosny. Ale rozejrzyjcie się dookoła – ilu ich widzicie? Bo ja żadnego.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że rodzaj ludzki jest coraz mądrzejszy, inteligentniejszy i potężniejszy, i groźniejszy. Oraz coraz większy i grubszy. A samochody, które projektuje, są idealnym odzwierciedleniem tej historii. Weźmy BMW M5. Gdy Niemcy zaprezentowali w 1985 r. dużego sedana z prawie 300-konnym wolno ssącym motorem i napędem na tył, fani motoryzacji z podniecenia nie mogli spać. Auto ważyło niecałe 1,5 tys. kg i miało osiągi porsche 911. Dwadzieścia lat później M5 nadal jeździło jak porsche, ale ważyło już ponad 1,8 tys. kg. Mimo to było cudowne – nadal miało napęd wyłącznie na tył, a do tego wysokoobrotowe, surowo brzmiące V10 pod maską. Jego 507 koni przyciśnięte do muru potrafiło przekroczyć barierę 300 km/h. I to wszystko w pięcioosobowym sedanie z dużym bagażnikiem! Jeśli mieliście ochotę całą rodziną zjeść niedzielne śniadanie, a następnie je zwrócić, to M5 E60 było do tego stworzone. Z jednej strony było surowe, twarde, wymagające w prowadzeniu, trudne do opanowania w skrajnych sytuacjach, a z drugiej – nieprawdopodobnie uzależniające.
Reklama
Niestety, chwilę później sportowego sedana z Bawarii dopadła ewolucja. I ekolodzy. Model F10 produkowany od 2011 r. wykastrowano z dwóch cylindrów, dołożono mu turbosprężarki i mnóstwo technologii. Oraz pozwolono mu utyć o kolejne 100 kg. Nadal był cholernie szybki i miał napęd tylko na tył, ale to już nie było to. Zrozumieli to sami inżynierowie z Monachium, którzy opracowując najnowszą generację auta, która właśnie wjechała na rynek, mieli jedno zadanie – odchudzić ją. Efekt? M5 F90 waży 1855 kg – dokładnie o 90 kg mniej niż poprzednia generacja. W koncernie uznano to za duży sukces i natychmiast się tym pochwalono. Ale to trochę tak, jakbyście wy ważyli 195 kg i zrzucili 9 kg. Przyznacie, że niewiele to zmienia…
Moc M5 wzrosła do absurdalnych 600 koni, sprint do 200 km/h zajmuje 11 sekund, a prędkość maksymalna wynosi 306 km/h. Auto pierwszy raz w historii dostało też napęd na cztery koła, ale… przednią oś można odłączyć, a wtedy komplet tylnych opon zużyjecie szybciej, niż zdołacie wysmarkać nos. Do auta już teraz należy światowy rekord Guinnessa w ciągłym drifcie – przejechało bokiem 374 km, bijąc poprzedni rekord o 230 km. Do tego wszystkiego mamy sześć ustawień genialnej skrzyni biegów, po trzy ustawienia zawieszenia, układu kierowniczego i silnika. I jeszcze trzy napędu. Wszystko to sprawia, że M5 może być grzeczniutkim wozem, którym zajedziecie pod kościół skromnie i cicho, ale wracać do domu po sumie będziecie, jakby opętał was szatan – przy dźwiękach grzmotów z wydechu.
Wszystko to brzmi, jakby M5 było wspaniałym samochodem. I z technologicznego puntu widzenia takie jest – to jeżdżący pomnik nieprawdopodobnych umiejętności niemieckich inżynierów. Niestety, jednocześnie to dowód na to, że ewolucja nas rozleniwiła – chcemy, by życie było mało wymagające; oczekujemy emocji, ale rozsądnych i bezpiecznych. I właśnie takie jest nowe M5: rozsądne i mało wymagające. Poprowadzi je średnio rozgarnięty pięciolatek i włos mu z głowy nie spadnie. Następnie będzie mógł wrócić do domu, odpalić tablet i wsunąć tabliczkę czekolady.