Generalnie wydaje mi się, że kinematografia ma wiele wspólnego z tym, jakie dany kraj produkuje samochody. Weźmy na przykład takie filmy niemieckie. W nich akcja zazwyczaj jest tak nudna, a aktorzy tak sflaczali, że człowiek zaczyna ziewać już w drugiej minucie. Ale jeżeli dobrze traficie, to akcja będzie tak wartka, a niemieccy aktorzy tak sztywni, że w drugiej minucie będzie już po filmie. I tak jest też z autami zza Odry – możecie mieć Golfa lub Focusa, które budzą nie więcej emocji niż dłubanie w nosie, ale możecie też mieć Porsche 911 GT3 RS albo Mercedesa GT R, które znajdują się w dziale "Nur für Erwachsene”, w zakładce "Hardcore”.
Filmy amerykańskie? Pełno w nich efektów specjalnych, fajerwerków, wybuchów i przepychu, ale tak naprawdę w dużej części to po prostu szmira. Nie mają większej wartości poznawczej. Są tanią rozrywką. I identycznie jest z dużą częścią tamtejszych wozów – podobają się nam, bo mają silniki V8, są imponujące i groźnie brzmią. Dlaczego zatem ich nie kupujemy? Bo zdajemy sobie sprawę, że już następnego ranka na naszym podjeździe będzie stała jedynie kupa bezwartościowego złomu.
Kino szwedzkie jest z reguły ambitne. Jak Volvo, które od wielu lat robi wszystko, by zasłużyć na tytuł najlepszego ucznia w klasie premium. Nie wszyscy jednak lubią kujonów, dlatego musieliśmy pożegnać się z Saabem.
Czeski film polega z kolei na tym, że obecnie kupując Skodę Superb, można dostać rachunek na 230 tys. zł. Naprawdę! Skoda kosztuje tyle, co BMW 5.
Jest jeszcze kinematografia koreańska, o której jeszcze dosłownie przed chwilą kompletnie nikt w cywilizowanym świecie nie słyszał, aż tu nagle dzieło "Parasite” Bonga Joon-ho zdobyło cztery Oscary. Czy nie identycznie jest z Hyundaiem i Kią? Przecież chwilę temu na ich widok zbierało się nam na wymioty, tymczasem nie dalej jak dwa miesiące temu światowym samochodem roku została Kia Telluride, a Kia e-Soul – światowym miejskim samochodem roku.
Tak dochodzimy do filmów polskich, czegoś, co na dobrą sprawę nie istnieje – zupełnie jak polski samochód. Owszem, raz na jakiś czas ktoś podejmie się nakręcenia czegoś ambitnego, ale wówczas jest to tak ciężkie, że "Chłopiec w pasiastej piżamie” wydaje się przy tym komedią romantyczną. Na drugim biegunie siedzi Patryk Vega, który robi coś w rodzaju polskiego samochodu elektrycznego – zawsze wychodzi z tego jedno wielkie nic.
Zostały nam filmy japońskie. Szczerze mówiąc, żadnego nie widziałem. Kojarzę tylko mangę. I faktycznie, jak patrzę np. na Mitsubishi ASX, to widzę starą kreskówkę, którą Japończycy uparcie rysują na kartkach ryżowego papieru, podczas gdy cały świat od dawna ogarnia animacje za pomocą komputerów. I to tak, że premiera nowej bajki Disneya bardziej jara dorosłych niż dzieci. Jestem jednak przekonany, że Japończycy filmy też robią i chyba nawet wiem, jakie – człowiek zasypia w pierwszej minucie, a po dwóch godzinach budzi się wypoczęty i zrelaksowany. Dokładnie tak, jak w Lexusie LS 500h.
W tym miejscu powinienem napisać, że "jeździłem tym samochodem przez cały ubiegły tydzień”, ale nie byłoby to do końca zgodne z prawdą. Bo ja nim nie jeździłem, tylko pływałem. Pneumatyczne zawieszenie tak dobrze izoluje od wszystkiego, co dzieje się na drodze, że w zasadzie zupełnie nieistotne jest, czy stoicie w miejscu, czy suniecie 200 km/h – we wnętrzu panuje dokładnie taki sam święty spokój. Jeszcze lepiej jest, gdy siedzicie akurat na tylnej kanapie – tam fotel rozłożyć można do "pozycji dentystycznej”, z tą różnicą, że nikt tam nie grzebie wam w otworze gębowym. A na dodatek specjalne kule wbudowane w oparcie i w siedzisko urządzają taki masaż, że gdy zbliżyły się w okolice mojej kości ogonowej, zacząłem autentycznie obawiać się tego, co za chwilę stanie się z moimi czterema literami. Na szczęście zatoczyły bezpieczne koło.
Dorzućcie do tego system audio Mark & Levinson z 22 głośnikami, wszechobecną skórę, wstawki z egzotycznego polerowanego drewna i zdobionego szkła, boczki drzwi wykonane w stylu origami, a otrzymacie ultraluksusowy środek transportu. Owszem, to samo można powiedzieć o Mercedesie klasy S albo BMW serii 7, ale one zwracają na siebie uwagę mniej więcej tak jak głośne kaszlnięcie na środku galerii handlowej w godzinach szczytu. Lexus jest nieco mniej ostentacyjny i bardziej stonowany. Ale oczywiście ma też wady. Jak choćby mikry bagażnik, w dodatku o tak nieregularnym kształcie, że wypełnicie go 430 litrami żwiru albo plastikowych kuleczek, ale nie walizek. No i brak Apple Car Play czy Android Auto w samochodzie za pół miliona złotych jest co najmniej takim nieporozumieniem, jak Stanisław Żółtek w roli kandydata na prezydenta.
Jeżeli jesteście ciekawi, jak jeździ LS 500h, to mogę wam jedynie przytoczyć dane z katalogu: 5,5 sekundy do setki, 359 koni mechanicznych z silników spalinowego i elektrycznego, stały napęd na cztery koła, spalanie na poziomie 8–9 litrów. Natomiast nie mam bladego pojęcia, jak to wszystko wygląda w praktyce, bo przez bity tydzień ani razu nie wykorzystałem nawet 30 proc. możliwości tego auta. Nawet raz nie wbiłem pedału gazu w podłogę. Ani razu nie przyszło mi do głowy, by poszaleć. I nie chodzi wcale o to, że LS się do tego nie nadaje. To po prostu kwestia tego, że w nim zwyczajnie nie chce się człowiekowi tego robić. Obojętne, jaki dystans nim pokonywałem i gdzie się akurat udawałem – zawsze wybierałem okrężną drogę i chciałem, żeby podróż trwała jak najdłużej. Po prostu LS jest dla ludzi, którzy już nikomu niczego nie muszą udowadniać. Jest jak film, który się kończy i zostawia w człowieku niedosyt.