To tylko część węgierskich problemów, które doprowadziły do tego, że wczoraj Europejski Bank Centralny musiał pożyczyć temu krajowi 5 miliardów euro na stabilizację systemu finansowego. Rynek, zwłaszcza walutowy, niemal całkowicie stracił tam płynność. A miejscowy bank centralny niespecjalnie ma jak ratować sytuację, między innymi ze względu na niski poziom rezerw.

Reklama

To wszystko doprowadziło do bezprecedensowych decyzji, od których tutaj, w naszym spokojnym kraju nad Wisłą, może się jeżyć włos na głowie. Na przykład do tego, że węgierskie banki całkowicie przestały udzielać kredytów w jakichkolwiek walutach obcych. Zaostrzanie kryteriów kredytowych w Polsce to przy tym pestka. Jeszcze gorzej wygląda wytłumaczenie takiego ruchu: nie dość, że węgierskie banki kompletnie nie mają dewiz, to nawet gdyby je miały, deklarują, że nie przeznaczą ich na kredyty. Dlaczego? Bo boją się, że klienci ich nie spłacą - forint osłabia się w tak błyskawicznym tempie, że ludzi i firm może nie będzie stać na zwrot pożyczek. Co więcej - to niebezpieczeństwo już się pojawiło. Węgrzy zaciągnęli bowiem mnóstwo kredytów w obcych walutach. Jak my pokochaliśmy franka szwajcarskiego, tak oni zadurzyli się w japońskich jenach.

Piszę o tym tak dużo nie tylko z sympatii do Węgrów, lecz także dlatego, że to, co się tam dzieje, ma niesłychanie istotne znaczenie dla nas. Świat, widząc sytuację, w której znalazły się Węgry, podejrzliwie spogląda na cały region. Już w tej chwili Międzynarodowy Fundusz Walutowy prognozuje, że „być może” następne problemy dotkną Czechy i Polskę. O tyle nie ma racji, że sytuacja polskiej gospodarki jest dużo lepsza niż tej nad Dunajem, „finansowo naciągniętej”, jak to określił „The Wall Street Journal”. U nas nie ma olbrzymiego garbu zadłużenia zagranicznego, którym Węgrzy finansowali się w ostatnich latach. Sięga ono tam 100 miliardów euro, czyli jest mniej więcej równe PKB tego kraju. Do tego Węgrzy mają dużo większy deficyt finansów publicznych i znacznie niższy poziom wzrostu w ostatnich latach...

Tylko że kto w tych czasach zwraca na to uwagę? Dla wielkiego świata finansów jesteśmy jednym i tym samym regionem. Grypa na Węgrzech oznacza więc - słusznie czy nie - że i u nas pojawi się katar. Tym można z pewnym prawdopodobieństwem wytłumaczyć część spadków na warszawskiej giełdzie, a na pewno ostatnie osunięcie się złotego. Inwestorzy, nie wnikając w niuanse, po prostu odwracają się od tej części Europy.

Całe szczęście na razie nic szczególnie dla nas dotkliwego nie zdarzyło się z tego powodu, ale też nie można powiedzieć, że żadnego ryzyka nie ma. Swoją drogą to zadziwiające, że powiew kryzysu może przyjść do nas nie z Nowego Jorku czy Londynu, ale z Budapesztu. Naprawdę, trzymajmy kciuki za Węgrów.