Zarządy i rady nadzorcze pełne są Krewnych i Znajomych Królika. Pół biedy, jeśli mają oni przygotowanie merytoryczne, często jednak przepustką do posady jest tylko partyjna rekomendacja.

Walka z tym zjawiskiem to mission impossible. Nie pomogą tu żadne ustawy, regulaminy i zaklęcia. Jedyne wyjście, to odcięcie pępowiny, łączącej rząd z firmami, czyli prywatyzacja. Z tego punktu widzenia zamysł Platformy, aby szybko sprywatyzować dziesiątki spółek, jest godny poparcia. Osobiście nie oponuję przeciwko temu kierunkowi działania. Tyle, że kierunek to jedno, a sposób wykonania to co innego. Zmniejszenie pola dla kolesiostwa i nepotyzmu nie może być ani jedynym, ani nawet głównym celem prywatyzacji.

Reklama

Te cele to: znalezienie poważnego inwestora, który poprawi zarządzanie i rentowność spółki, zawarowanie w umowie sprzedaży pakietu inwestycyjnego i sankcji za jego niewykonanie; wreszcie – last but not least - uzyskanie godziwej ceny za sprzedaż spółki. Plan PO, przewidujący uzyskanie jeszcze w bieżącym roku 12 mld zł, a w przyszłym dwukrotnie większej kwoty grozi, że żaden z tych trzech celów nie zostanie osiągnięty, a im bardziej rząd będzie parł, aby go wykonać, tym mniejsze szanse na znalezienie właściwego inwestora.

Rząd pod ścianą

Z drugiej strony, jeśli minister Grad postawi na jakość procesu prywatyzacyjnego, to w tak krótkim czasie nie ma szans na uzyskanie tak ogromnych kwot. Na przeszkodzie staną procedury i czas niezbędny na negocjacje, a także dekoniunktura, panująca obecnie na rynkach. Jest także inne, poważne ryzyko, na które rząd się już zresztą wystawił. Poważnym błędem było ogłoszenie, że jedynym sposobem na uniknięcie pułapki zadłużenia gospodarki jest pozyskanie z prywatyzacji 36 mld zł i to do końca 2010 roku! Potencjalni inwestorzy już wiedzą, że rząd jest pod ścianą i będą potrafili to wykorzystać dla wynegocjowania najniższej ceny, najmniejszych zobowiązań i najmniej rygorystycznych warunków kontraktu. Pierwsze przejawy takiego postępowania już dały się zauważyć: oto RWE nagle wycofała się z rozmów o zakupie Koncernu Energetycznego ENEA. Nie wiadomo także, czy innym potencjalnym inwestorom nie przeszkodzi podsłuchiwanie ich przez polskie służby specjalne. W końcu nie każdy jest ekshibicjonistą.

Tegoroczny plan wpływów z prywatyzacji jest już nierealny. Jeszcze w końcu lipca Aleksander Grad odważnie zapowiadał, że pozyska dla budżetu 12 mld zł. W październiku już spuścił z tonu i równie odważnie stwierdził, że osiągnięcie tego celu jest niemożliwe. Szczerość godna pochwały, ale co z tego ma budżet i gospodarka? Rozpatrując szanse na uzyskanie stosownych kwot z prywatyzacji zastanawiamy się nad tym, co jest do sprzedania i jak to zrobić najlepiej, ale nie jest także obojętne, kto w imieniu Skarbu Państwa tej sprzedaży dokonuje. Otóż tym „sprzedawcą” jest minister Grad – i jest to niestety najsłabsze ogniwo łańcucha prywatyzacyjnego. Kompromitacja stoczniowa i ślamazarność dotychczasowej prywatyzacji silnie go obciążają i w analizie SWOT zadania prywatyzacyjnego osoba pana ministra lokuje się po stronie zagrożeń i obciążeń.

Ostrożnie, próg!

Reklama

Wspomniałem już, że stawianie wszystkiego na jedną kartę przychodów z prywatyzacji i ogłaszanie tego publicznie to taktyka fatalna, przypominająca zawodnika, który w wyścigu na 100 metrów startuje z ciężkim plecakiem. Ale to nie wszystko. Sprawa jest znacznie poważniejsza. Polskie finanse publiczne, na skutek błędnej polityki rządów PiS i PO (obniżenie składki rentowej i PIT oraz dopuszczenie do szybkiego wzrostu wydatków) znalazły się w stanie trwałej nierównowagi. Generowany jest co roku dodatkowy, wysoki dług publiczny. Polsce grozi utrata wiarygodności finansowej i drastyczne cięcia wydatków budżetowych ze szkodą dla społecznych funkcji państwa. Ściąganie na łapu-capu wpływów z prywatyzacji (niezależnie od szkód, o których pisałem wyżej) będzie działało jak znieczulenie: pomoże przez rok, a potem ból wróci z tą samą siłą. W 2011 roku system będzie generował podobny deficyt finansów publicznych, co w roku 2010, ale nie będzie już możliwe osiągnięcie takich wpływów z prywatyzacji, dywidend, podbierania pieniędzy z Funduszu Demograficznego czy wykorzystywania środków unijnych na finansowanie deficytu budżetowego. Nie możemy zatem dyskutować wyłącznie o prywatyzacji i o tym, czy możliwe jest i jakim kosztem osiągnięcie planowanych z niej wpływów. Rząd powinien przedstawić kilkuletni plan reform, mających na celu stopniowe przywracanie równowagi finansów publicznych, a przede wszystkim zmniejszania deficytu budżetowego. Wpływy z prywatyzacji powinny być tylko elementem tego planu i to elementem elastycznym. Jeśli okażą się niższe, niż chcielibyśmy, to musi być możliwość podjęcia innych działań, np. przejściowego podwyższenia podatku VAT lub przesunięcia lekko w górę tzw. progu ostrożnościowego (obecnie wynoszącego 55 proc.). Ale to wszystko pod rygorystycznym warunkiem, że powstanie i zacznie być wdrażany wspomniany program reform sanujących finanse publiczne.

Marek Borowski, polityk, były marszałek sejmu i minister finansów