Ginie niechybnie ten, kto na cudzą potęgę pracuje. Premier nie dopuści więc, aby praca rządu mogła posłużyć wzmocnieniu jego głównego rywala w nieustającej walce o władzę. Stąd determinacja, by prezydenta odsunąć od przewodzenia polskiej delegacji w Brukseli. Lecz wedle tej samej logiki prezydent wyląduje w Brukseli jakimkolwiek bądź sposobem, po to by premiera pozbawić okazji do występowania w roli przywódcy państwaTo wszystko jest spójne w logice pierwotnej walki o władzę. Rzecz tylko w tym, że owa logika jest odwrotnością logiki osiągania pożytku publicznego. Wedle niej bowiem prezydent pozbawiony własnej egzekutywy winien partycypować w politycznych zyskach płynących z działalności wielkiej rządowej machiny zbudowanej przecież, by służyć nie premierowi, lecz państwu. Zaś rząd winien mieć prawo liczenia na prezydenckie wsparcie, wtedy zwłaszcza, gdy potrzebuje go w zewnętrznych sprawach kraju. Logika osiągania pożytku publicznego wymaga więc trudnej zgody na jakąś, malutką choćby, pracę na cudzą potęgę.

Po raz pierwszy w nowoczesnej Polsce konflikt wewnątrz egzekutywy państwowej przybiera kształt tak nagiej i pierwotnej walki o władzę. A przez to jest odzierany z wszelkiej ratio. Nie można bowiem po prostu przyznać racji Pompejuszowi albo Cezarowi, każdy z nich chciał zwyczajnie zawładnąć Rzymem. Dlatego w tej sprawie zmuszeni jesteśmy uchylić pytanie: kto ma rację? Widać to ze szczególną wyrazistością w imitowanej między wasalami obu stron dyskusji konstytucyjnej. Ze stuprocentową pewnością można przewidzieć, że wasal prezydencki odwoła się do konstytucyjnego przepisu o prawie prezydenta do reprezentowania państwa w stosunkach zewnętrznych. Zaś premierowski - do normy stanowiącej, że rząd prowadzi politykę zagraniczną państwa. Sposób przywoływania i wykładania konstytucji jest tu jedynie sposobem manifestacji uległości wobec jednej ze stron.

Tymczasem twórcy konstytucji naiwnie założyli, że najprostsze formy współdziałania prezydenta z premierem jak udział w międzynarodowych spotkaniach należą do obyczaju przedkonstytucyjnego i nie wymagają regulacji. Jak widać, błądzili. Spór o władzę przybrał kształt na tyle brutalny, że uchylił moc takich obyczajów. W ten sposób także konstytucja wliczona została do arsenału broni i amunicji obu stron. Odtąd wojna o władzę toczy się na wszystkich obszarach państwa. Najpierw wykroczyła poza ramy kampanii wyborczej, potem zdławiła racjonalność debaty publicznej, opanowała ustawodawstwo, orędzia przywódców, podporządkowała sobie zewnętrzne bezpieczeństwo kraju, a teraz zinstrumentalizowała konstytucję. Tak, bez obawy przesady można już mówić o wojnie domowej bez użycia siły.

Nie powinny zatem wzbudzać ani zdziwienia, ani zażenowania (ciągle teraz ktoś powtarza to niemądre słowo) zwyczajne formy, jakie ta wojna przybiera i będzie przybierać. Są to formy pierwotne, właściwie polityce wyzbytej hamulców i samoograniczeń. Zwycięstwem jest upokorzenie przeciwnika przez pozbawienie go we właściwym momencie krzesła, wejściówki bądź możliwości przelotu. Albo zatrzaśnięcie w ostatniej chwili drzwi, tak by został bezradny na ulicy najlepiej wtedy, gdy za tymi drzwiami planował właśnie dokonać wielkich politycznych czynów. Podobne formy konkurencji politycznej znane już były w Polsce wcześniej, ale wyłącznie z wewnętrznego życia partii. Zmiana jakościowa polega na przeniesieniu ich na szczyt państwa. Nieuchronnie tak właśnie coraz bardziej będą wyglądać relacje prezydenta z premierem.

Przy okazji nauczymy się, iżby z przemądrzałą miną nie pouczać Ukraińców, jak bardzo ich walka o hegemonię w Kijowie psuje pozycję ich państwa w świecie. Bo kijowski obyczaj siłowego niewpuszczania niektórych ministrów na posiedzenia rządu jest tak bliski temu, co na naszych oczach staje się warszawskim standardem…