Minister infrastruktury Cezary Grabarczyk ocalił swoje stanowisko. Na ekranach telewizorów można było zobaczyć, jak po szczęśliwym dla siebie głosowaniu odbiera w Sejmie gratulacje i wiązanki kwiatów. Parę dni wcześniej w tychże samych telewizorach powtarzano w nieskończoność dantejskie sceny na kolei podczas powrotów ze świąt. A jako żywo Grabarczyk za te koleje odpowiada.

Wizerunkowa pomyłka

Wręczanie kwiatów ministrowi budzącemu tak negatywne emocje jest wizerunkowym nieporozumieniem. Zresztą sam Grabarczyk nie wyglądał na jakoś szczególnie zadowolonego na widok bukietów. Natomiast inna sprawa to kwestia jego odwołania. Wiem, że taka opinia może wywołać zgrzytanie zębów u klientów kolei, ale dymisja ministra nie byłaby najszczęśliwszym rozwiązaniem.
Z bardzo wielu powodów. Dzisiejszą zapaść kolei bardzo dzielnie wyhodowały kolejne ekipy polityczne. I wypada zapytać także tych, którzy chcieli dymisji Grabarczyka, jakie odważne ruchy wykonali, kiedy sami byli u władzy. Czy zmiany na kolei kiedykolwiek były jakimś priorytetem? Czy znalazł się śmiałek, który stawił czoła kolejowym związkom zawodowym? Czy ktoś przeprowadził prywatyzację którejś z głównych spółek kolejowych? Czy któryś z poprzednich szefów resortu za punkt honoru sobie wziął wydarcie pieniędzy na unowocześnienie taboru? Nie. Owszem, kolej podzielono na spółki i spółczyny, w ruchu pasażerskim stworzono pseudokonkurencję w ramach państwowych i samorządowych firm. Jedynym większym osiągnięciem było stworzenie prawdziwej konkurencji w przewozach towarowych. Ala stało się to dzięki wejściu na szerszą skalę prywatnych firm. Nawiasem mówiąc, to na koniec dnia jedyna recepta na uzdrowienie polskich kolei.
Reklama

Walka z molochem

Ale wracając do Grabarczyka. Przecież to jasne, że on sam sobie z kolejowym umierającym molochem nie poradzi. To mozolnie hodowane przez lata setki interesów i interesików spółek państwowych i samorządowych, podobnie – setki tysięcy ludzi, w tym kolejowe lobby, tzw. kolejowy beton i związkowi populiści. To znowu sprawy czysto polityczne, jak na przykład przyzwolenie na prywatyzację kolei w Polsce. Nie poradzi sobie ani on, ani ewentualny następca. Nie można się łudzić, że na stanowisko szefa resortu infrastruktury przyjdzie jakiś cudotwórca i wszystko zmieni się na lepsze. Zresztą o chętnych na stanowisko cudotwórcy jakoś nie jest zbyt głośno.
Żeby w kolejach coś naprawdę drgnęło, potrzebna jest determinacja znacznie większej część rządu niż jednego, zruganego przez premiera, Grabarczyka. To jest co najmniej równie ważne jak pieniądze, przecież w koleje z umiarkowanym skutkiem wpompowano już miliardy. Ale bez pełnego politycznego i merytorycznego poparcia premiera, ministra gospodarki, skarbu, finansów, bez jasnej, konsekwentnie realizowanej strategii, osamotniony minister infrastruktury może liczyć tylko na to, że następna zima będzie lżejsza.
A jakkolwiek osobliwie by to zabrzmiało, Grabarczyk pokazał, że potrafi być skuteczny. Tam, gdzie nie musi toczyć samotnych bojów ze skostniałymi molochami. Chodzi o budowę dróg. W bólach, z poślizgami, ale potrafił wdrożyć system, który sprawił, że inwestycje drogowe ruszyły na niespotykaną dotąd skalę. Co prawda rząd ostatnio strzela sobie samobója w postaci finansowego przycinania tego, co Grabarczyk zdążył rozruszać. I może dziwić, że minister cięcia firmuje swoim nazwiskiem. Ale to już zupełnie inna historia.