Iwona Dudzik: Pana szpital nie ma poważnych długów, ale też się nie przekształca w spółkę. Dlaczego?
Maciej Kiełbratowski, dyrektor szpitala w Białogardzie: Kto wychodzi przed szereg, ten dostaje po głowie. Nieraz już się o tym przekonaliśmy. Parę lat temu powiat przejął długi szpitala i zrobił restrukturyzację. I stracił, bo ci, którzy tego nie zrobili, dostali pieniądze na oddłużenie.
W pana szpitalu są oddziały wyjątkowo nadające się do komercjalizacji: rehabilitacja i opieka długoterminowa. Nie kusi pana, by jednak przekształcić szpital w spółkę? Wtedy szpital mógłby pobierać opłaty od chorych i zarabiać.
Kusi. Na rehabilitacji mamy kolejki i pacjenci sami często proponują, że chętnie zapłacą, by je ominąć. Jednak jako szpital publiczny nie możemy brać od nich pieniędzy. A z drugiej strony nie możemy ich wszystkich przyjąć, bo ograniczają nas limity z NFZ.
Więc co stoi na przeszkodzie, by się przekształcić?
Nikt nie wie, ilu z tych pacjentów, którzy mówią, że chcą zapłacić, faktycznie, by to zrobiło. Jak pani porozmawia z dyrektorami, którzy się przekształcili w spółkę, to mówią, że 3 – 5 proc. Czyli aż tylu chętnych do płacenia nie ma.
Polscy pacjenci są za biedni?
Wolą wykorzystać wszystkie ścieżki, by leczyć się za darmo. Przez znajomości, przez prywatne gabinety, byle trafić tam, gdzie będą się leczyć za publiczne pieniądze.
Więc na razie przekształcenie by się nie opłaciło?
Gdyby szpital miał ogromne zaległości w ZUS, nóż na gardle, komornika na kontach, wtedy tak. Bo nowy szpital spółka startuje z czystym kontem. Ale na razie nie ma potrzeby. Jak stworzę spółkę, odpowiadam własnym majątkiem. A w sytuacji gdy kontrakty są niepewne, ryzyko jest zbyt duże.
Chodzi o ryzyko, że NFZ może nie podpisać kontraktu?
Albo że podpisze mniejszy. Naprawdę, nie ma tu żadnej gwarancji. Nie daje jej nawet to, że NFZ opiniuje wnioski szpitali, które chcą się przekształcić. Bywało już tak, że najpierw NFZ pisał, że kontrakt będzie, a potem go ścinał. O wiele pewniej mogą się czuć lekarze rodzinni. Wiedzą, że jeśli mają ponad 1200 zapisanych pacjentów, to ich praktyka się utrzyma. Szpital takiej pewności nie ma, i to jest bariera.
Nie chce pan być królikiem doświadczalnym?
Zgadza się. Naprawdę wcale nie potrzeba spółki handlowej, by szpital był dobrze zarządzany. Wystarczy determinacja.
A co zyskuje pan, gdy szpital jest publiczny?
Na przykład możliwość zdobycia publicznych środków na inwestycje, a konkretnie dokończenie rehabilitacji. To inwestycja na 200 mln zł, ciągnie się już 15 lat. Druga rzecz to mniejsze ryzyko upadłości, gdy szpital popadnie w długi. Wystarczy spojrzeć na Gorzów Wielkopolski. Normalne przedsiębiorstwo nie mogłoby pozwolić sobie na 100 mln zaległości wobec ZUS. A oni jakoś funkcjonują. Przyjmują pacjentów i tylko dyrektorzy zmieniają się tam jak w kalejdoskopie.
16 spośród 77 szpitali przekształconych w spółki ma poważne kłopoty finansowe. To chyba także odstrasza?
Szczególnie przykład Więcborka. Tamtejszy szpital po przekształceniu nie poradził sobie i musiał ogłosić upadłość.
Ale większość radzi sobie znakomicie.
Bo unikają pacjentów niedochodowych. Na razie tych chorych wciąż przyjmują szpitale publiczne, ale tak dalej być nie może. Szpitale powinny się jakoś tymi pacjentami dzielić. Wszystko to wymaga koordynacji na poziomie regionalnej, której brakuje. Inaczej dojdzie do tego, że wszyscy będą np. zamykać pediatrię, a otwierać opiekę długoterminową, bo to się opłaca. To także jest argument przeciwko.
Maciej Kiełbratowski jest dyrektorem szpitala w Białogardzie