Kaczyński podczas piątkowego Zgromadzenia Obywatelskiego ws. katastrofy smoleńskiej podkreślił, że nie zamierza teraz rozważać "przyczyn technicznej oraz takiej czy innej wersji wydarzeń, które doprowadziły bezpośrednio do katastrofy", choć - jak dodał - "dojście do prawdy w tej sprawie będzie rozstrzygające".

Reklama

Prezes PiS rozpoczął swoje wystąpienie w warszawskim klubie Palladium od słów o odpowiedzialności moralnej i politycznej. "Tej odpowiedzialności, która jest inna niż ta, o której mówimy, gdy zapoznajemy się z przepisami prawa karnego czy prawa cywilnego. W szczególności pojęcie winy, które też musi być tu postawione, bo odpowiedzialność to także wina, jest tu inne, szersze" - powiedział Kaczyński.

Jak dodał, ktoś, kto podejmuje się funkcji politycznych, a w szczególności sprawuje władzę, podlega ostrzejszym regułom niż te, które dotyczą odpowiedzialności karnej. "To jest rozróżnienie bardzo ważne, dlatego że pomieszanie tych pojęć służy niejednokrotnie temu, by kwestie odpowiedzialności moralnej i politycznej zatrzeć albo niejako w ogóle zlikwidować. Żeby uznać, że jej po prostu nie ma. A ona istnieje" - stwierdził.

Jak mówił prezes PiS podczas Zgromadzenia Obywatelskiego ws. katastrofy w Smoleńsku, poziom egzekwowania odpowiedzialności politycznej i moralnej w różnych państwach jest różny. "Ale tu chodzi o odpowiedzialność za największą tragedię po 1945 roku. To jest uchwała Sejmu i Senatu. Tu chodzi o odpowiedzialność za taką tragedię" - podkreślił.

Reklama

"I jeśli mamy być państwem demokratycznym, państwem prawa, państwem elementarnej sprawiedliwości, to w Polsce ta odpowiedzialność, odpowiedzialność moralna i polityczna, której efektem musi być pozbawianie stanowisk, a w tym wypadku także pełne zejście z politycznej sceny, musi być wyegzekwowane" - powiedział Kaczyński.

"Niezależnie od wyników badań, o których tutaj mówimy, tacy ludzie jak Donald Tusk, jak Bronisław Komorowski, jak Radosław Sikorski, jak Bogdan Klich, (...) jak Tadeusz Arabski muszą zejść z polskiej sceny politycznej raz na zawsze" - oświadczył szef PiS, myląc imię ministra Arabskiego.



Reklama

Jak dodał, wie, że odpowiedzią na jego wystąpienie "będzie atak, będzie furia, będzie uderzenie potężnego frontu medialnego, który wspiera tych panów niezależnie od tego, co by nie zrobili".

"Ale trzeba to powiedzieć w imię przyszłości, w imię przyszłości Polski jako państwa demokratycznego. Trzeba to powiedzieć w imię sprawiedliwości. Trzeba to powiedzieć w imię uczciwości, w imię honoru Polaków i Polski" - podkreślił.

Trzeba to powiedzieć także w imię tego i dlatego - mówił - "by nadszedł dzień prawdy".

Podczas Zgromadzenia Obywatelskiego ws. katastrofy smoleńskiej prezes PiS mówił: "jeśli obniżamy poziom respektu dla prezydenta, to z jednej strony zwiększamy prawdopodobieństwo ataku, ośmielamy do ataku, a z drugiej strony jest wysoce prawdopodobne, że obniżamy poziom czujności, mobilizacji, staranności służb, które mają prezydenta strzec". Dodał, że kwestia bezpieczeństwa to także "kwestia jakości sprzętu, który służy dla zabezpieczenia prezydenta w różnych sytuacjach, w których może się znaleźć, a więc także i sprzętu lotniczego; to jest kwestia wyszkolenia personelu różnego rodzaju".

Podkreślił, że Polsce "za wszystkie elementy techniczne związane z bezpieczeństwem prezydenta odpowiada rząd".

Zaznaczył, że obowiązkiem rządu jest też "przestrzeganie konstytucji, przestrzeganie ustaw, przestrzeganie dobrych obyczajów. "I też jest (to) element budowy respektu (wobec prezydenta), więc także i budowy bezpieczeństwa" - dodał.



Jego zdaniem w Polsce "po roku 2005, a szczególnie po 2007 mieliśmy do czynienia ze szczególnym fenomenem" - "establishment, wielka cześć mediów i najpierw największa partia opozycyjna, a od 2007 roku rząd całkowicie odrzucił te wszystkie normy". "Nie tylko, że nie podtrzymywał respektu wobec prezydenta, ale prowadził na ten respekt - tę wartość, na tę szczególną cechę, która jest związana z tym urzędem - regularny i do tego bardzo ciężki atak" - stwierdził.

Jak zaznaczył, atak ten był prowadzony "najróżniejszymi metodami - od podważania konstytucyjnych uprawnień prezydenta, poprzez podważanie uprawnień ustawowych aż po różnego rodzaju objawy niezwykłej, daleko posuniętej arogancji".

Jak zaznaczył, nie ma na myśli "procesu, który ktoś nazwał +przemysłem pogardy+, a który funkcjonował w sferze środków masowego przekazu i kultury masowej". "Mówię o działaniach ludzi i władzy, w tym także ludzi, którzy zajmowali najwyższe stanowiska" - powiedział.

Kaczyński uważa, że mieliśmy do czynienia także z "wprowadzeniem do gry przeciwko prezydentowi RP obcego państwa, w tym wypadku Rosji". "Ta gra toczyła się przez miesiące i to była gra, w ramach której rząd - używając skądinąd tego właśnie nie uznającego respektu języka - prowadził różnego rodzaju działania przeciw własnemu prezydentowi; przeciwko temu, by prezydent uczestniczył w uroczystościach w 70. rocznicę ludobójstwa popełnionego na Polakach" - mówił prezes PiS.

Według niego, jednym ze skutków tej "gry" było "rozdzielenie wizyt" w Katyniu na dwie: 7 kwietnia (z udziałem premiera Donalda Tuska - PAP) i 10 kwietnia - z udziałem prezydenta. "Już tylko ten sam fakt, a było wiele innych, gdyby go zmienić, zapobiegłby katastrofie" - podkreślił Kaczyński. Według niego, gdyby 10 kwietnia do Katynia udawała się jedna delegacja prezydencko-rządowa, leciałoby 5-6 samolotów, to nie mógłby się powtórzyć splot okoliczności, które doprowadziły do katastrofy.



Magdalena Merta - wdowa po wiceministrze kultury Tomaszu Mercie - w swoim wystąpieniu podkreśliła, że trwające od 5 miesięcy śledztwo w sprawie katastrofy nie przyniosło na razie rezultatów. Jej zdaniem dotychczasowe dokonania prokuratury są "żałośnie ubogie", przy czym - jak dodała - mnożą się wątpliwości. "Mamy coraz większą ilość pytań" - zaznaczyła.

Zapewniła, że będzie starała się wyjaśnić, co się stało pod Smoleńskim do końca życia. "Może trzeba będzie poczekać na inną ekipę śledczą? My nie przestaniemy stawiać pytań" - oświadczyła.

Merta podziękowała tym, którzy "chcą badać przyczyny katastrofy smoleńskiej". Podziękowała też tym posłom, którzy "niezłomnie upierają się, żeby mówić o tragedii smoleńskiej". "Na mówieniu o Smoleńsku politycy nie przysparzają sobie popularności, oni ją tracą" - zauważyła.

Andrzej Melak - brat przewodniczącego Komitetu Katyńskiego Stefana Melaka - mówił o bezradności polskich władz, "które nie chciały wyjaśnić przyczyn katastrofy". Przypomniał, że stowarzyszenie Smoleńsk 2010 wystosowało apel o powołanie międzynarodowej komisji ds. zbadania katastrofy. Dodał, że szczególnie liczy na pomoc ze Stanów Zjednoczonych. "Liczymy na was, drodzy przyjaciele" - powiedział.

Podczas Zgromadzenia odczytano przesłanie od kongresmana Stanów Zjednoczonych Petera Kinga. Napisał m.in., że Polacy badający okoliczności katastrofy nie mieli dostępu do ważnych materiałów dowodowych, w tym do czarnych skrzynek. Podkreślił, że Polakom należy się prawda.