Ustawę antylichwiarską zapowiedziano już trzy lata temu. W lipcu 2016 r. przedstawiono nawet jej projekt, który potem po cichu trafił do zamrażarki. Przeleżał w niej blisko 2,5 roku, by – w nieco odświeżonej wersji – zostać opublikowany w ostatni poniedziałek. Bo, jak przekonuje teraz minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, państwo musi pomagać najsłabszym w starciu z krwiożerczymi pożyczkodawcami. Oczywiście wraz z nowym projektem pojawiły się przychylne materiały w mediach prorządowych, które prześcigały się w pokazywaniu przykładów patologii i lichwiarstwa. Tak się składało, że większość z tychże przykładów pochodziła z czasów, gdy w Polsce rządziła koalicja PO-PSL.
W 2015 r. Andrzej Duda, jeszcze jako kandydat na prezydenta, zapowiedział ustawę wspierającą frankowiczów. O potrzebie jej uchwalenia mówili również politycy PiS, ale gdy władzę zdobył prezes partii Jarosław Kaczyński, postanowił odesłać frankowiczów do sądów. Mimo to w Sejmie trwają właśnie intensywne prace nad ustawą, która zresztą nikogo nie zadowala. Protestuje przeciwko niej sektor bankowy (wspierany przez ambasady państw, z których pochodzą zaniepokojone przebiegiem spraw banki) i przedstawiciele frankowiczów.
W grudniu 2017 r. Ministerstwo Sprawiedliwości zaprezentowało założenia reformy prawa upadłościowego. Chodziło o łatwiejsze ogłaszanie upadłości przez konsumentów. – Pomimo że gospodarka rozwija się szybko, a możliwości finansowe Polaków są coraz większe, nie oznacza to, że zniknął problem wykluczenia społecznego związany z nadmiernym zadłużeniem – mówił wiceminister sprawiedliwości Marcin Warchoł. I dodawał, że zjawisko to się nasila. Coraz większe oparcie rozwoju gospodarki na kredycie i konsumpcji pociąga za sobą ryzyko popadnięcia w spiralę zadłużenia. – I to z wszelkimi związanymi z tym konsekwencjami: nieustającymi egzekucjami komorniczymi, ubóstwem, przejściem w szarą strefę aktywności zawodowej czy coraz częściej problemami zdrowotnymi i rodzinnymi – twierdził Warchoł. Prace nad projektem toczą się ślamazarnie. Przed wyborami parlamentarnymi zostanie jednak najprawdopodobniej uchwalony.
Reklama
Podobnie jak duża reforma kodeksu postępowania cywilnego, w założeniu służąca przyspieszeniu postępowań sądowych. Czy rzeczywiście je przyspieszy – dowiemy się za rok, może dwa. Ale deklarację słyszymy już teraz. Obudowaną zresztą informacjami, że za czasów poprzednich rządów na wyrok czekało się latami, tymczasem obecna władza przygotowała gruntowną nowelizację.
Jest jeszcze projekt ustawy o odpowiedzialności podmiotów zbiorowych. Założenie jest takie, by wielkie korporacje były karane za przestępstwa popełniane przez ich pracowników. Nie może być – zdaniem pomysłodawców – tak, że nikt nie odpowie za autokar w złym stanie technicznym, bulwersujące praktyki podawania nieświeżego jedzenia w gastronomii czy złodziejstwo u kurierów, którzy dostarczają nam przesyłki. I ta ustawa zostanie uchwalona przed wyborami.

Nie twórzmy nowego prawa

Wolałbym, by minister Ziobro oraz podlegli mu prokuratorzy zaczęli stosować prawo, które obowiązuje. Lepszy efekt przyniosłyby szkolenia dla oskarżycieli i sędziów z prawa bankowego niźli kolejne ustawy, których nikt z szeroko pojętej administracji państwowej nie będzie stosował – mówi Arkadiusz Szcześniak, prezes stowarzyszenia Stop Bankowemu Bezprawiu. Jego członkowie jeszcze kilka lat temu wierzyli, że rządzący mogą odmienić ich los: przyjąć dobrą ustawę frankową, skutecznie walczyć z lichwą. Dziś panuje wśród nich rozczarowanie. Większość działań władzy postrzegają jako pozorne, nastawione na cel wyborczy.
Zdaniem Patryka Wachowca, analityka prawnego Forum Obywatelskiego Rozwoju, takich działań może być przed wyborami więcej. – Najbliższe miesiące upłyną pod znakiem projektów ustaw, które w założeniu mają dotyczyć portfela niezbyt zamożnego Polaka. Stąd zapowiedź walki z lichwą, ułatwienia dla kredytobiorców w starciach z bankami. Jest już też zapowiedź rozciągnięcia ustawy prądowej, której głównym założeniem jest to, że za droższy prąd płaci w rzeczywistości Skarb Państwa, na 2020 r. – opowiada. I dodaje, że jego zdaniem oprócz już zapowiedzianych ustaw, których termin przyjęcia – dziwnym trafem – będzie zbieżny z kampanią wyborczą, mogą pojawić się nowinki.
Taką będzie przygotowanie co najmniej założeń, a być może już całej ustawy dotyczącej 300+, programu przewidującego wyprawkę szkolną dla każdego ucznia. Zbliżające się wybory powinny zachęcić rządzących również do rewizji nietrafionych pomysłów, jak choćby ustawa o zakazie handlu w niedziele – wskazuje Wachowiec. I dodaje, że nawet w elektoracie PiS widać, iż przyjęte rozwiązanie jest uważane za zbyt drastyczne. Większość potencjalnych wyborców nie rozumie, dlaczego nie może zrobić zakupów w niedziele, a gdy już jakiś sklep jest otwarty, jest w nim znacznie drożej niżeli w pozostałe dni tygodnia. – PiS nie może się całkowicie wycofać z zakazu handlu. Raz, że nie potrzebuje wojny z Solidarnością, która stoi za tym projektem murem, a dwa, że całkowite wycofanie się byłoby postrzegane jako kapitulacja. Ale mogą zostać wprowadzone trzy niedziele handlowe w miesiącu. I będzie można wówczas powiedzieć: "To dobrze o nas świadczy, iż wsłuchujemy się w głos społeczeństwa" – spostrzega Wachowiec.
Krzysztof Izdebski, dyrektor programowy Fundacji ePaństwo, uważa z kolei, że jakkolwiek politycy w gorącym okresie przedwyborczym będą grali kartą ustaw poprawiających byt przeciętnego obywatela, to równie istotne będą projekty pokazujące polityczną uczciwość. – Ujawnienie nagród dla ministrów w rządzie Beaty Szydło było jedynym wydarzeniem, które zaszkodziło PiS w sondażach. A znacznie dotkliwszy politycznie od zamieszania wokół sądów okazał się serial z dwoma paniami dyrektor z NBP, które zarabiają miesięcznie po kilkadziesiąt tysięcy – dodaje. Jego zdaniem bardzo prawdopodobny jest więc powrót do projektu ustawy o jawności życia publicznego, który został rok temu odłożony na półkę. – Rządzący będą chcieli nas przekonać, że patologie należy wypalać gorącym żelazem. I że dopiero oni się za nie biorą – wskazuje. Zresztą podobne rozwiązanie – tylko inaczej przedstawiane – jest też po myśli opozycji. Ona powinna promować ustawy jawnościowe pod hasłem rozliczania rządów PiS.
Można się też spodziewać, poniekąd na kanwie przypadku związanego z Narodowym Bankiem Polskim, politycznej woli do obniżania wynagrodzeń najlepiej zarabiającym urzędnikom. Zapowiedziano już, że dyrektorzy w NBP będą zarabiali mniej. Krzysztof Izdebski nie wyklucza, że podobne rozwiązania mogą zostać przygotowane np. dla Komisji Nadzoru Finansowego. – Wielu Polaków się zastanawia, dlaczego wysoko postawiony urzędnik zarabia 30 tys. zł miesięcznie. Mniej nam przeszkadza czyjaś nieudolność, bardziej razi to, że zarabia dziesięciokrotnie więcej od nas. Wychodzimy z założenia, że skoro już część stanowisk jest z politycznego nadania i jesteśmy skazani na mierność, niech chociaż będzie tanio – zauważa prawnik.
Zdaniem Izdebskiego wiele wskazuje również na liberalne zmiany choćby w regulaminie Sejmu i powrót do koncepcji pakietu demokratycznego. Przewidywał on m.in., że pierwsze czytania projektów ustaw – także partii opozycyjnych – będą odbywały się w ciągu najdalej sześciu miesięcy od daty ich złożenia (co oznaczałoby w praktyce ograniczenie funkcjonowania sejmowej zamrażarki). Sugerował też wprowadzenie zakazu odrzucania w pierwszym czytaniu obywatelskich projektów ustaw. Przewidywał również, że najważniejsi politycy w państwie będą regularnie do dyspozycji posłów opozycji, by odpowiadać na ich wątpliwości. Po co wracać do tej koncepcji, przynajmniej w zapowiedziach? Przeciętny wyborca nie lubi politycznych awantur, partie otrzymują premię za ugodowość. Trzeba z jednej strony zadbać o twardy elektorat, który oczekuje rozliczeń, a zarazem dopieścić niezdecydowanych, którzy przychylnym okiem spoglądają na polityków gotowych do kompromisu. Pakiet demokratyczny był zapowiedziany przez PiS jeszcze w poprzedniej kadencji, pomysł ten był forsowany w kampanii wyborczej w 2015 r. Później o nim zapomniano, gdyż – jak wyjaśniał marszałek Stanisław Karczewski – "z tą opozycją się nie da rozmawiać".

Ulżyć najbiedniejszym

A co z dociskaniem nielubianych? Czy z punktu widzenia wyborów ma to jakiś sens? Pytam dr. Mariusza Bidzińskiego, szefa departamentu gospodarczego w kancelarii Chmaj i Wspólnicy, czy rządzącym bardziej się opłaca przyjmować ustawy korzystne dla konsumentów czy niekorzystne dla instytucji finansowych. – A nie można przyjmować jednych i drugich? – ripostuje. – Ustawa wspierająca kredytobiorców czy antylichwiarska to modelowe przykłady takiego działania. Polityk może powiedzieć, że z jednej strony dba o najsłabszych, z drugiej – że dociska wielkie korporacje. I choć z tym dociskaniem różnie bywa, to przekaz jest spójny – zauważa.
Z moich informacji wynika, że na ustawie frankowej, którą obecnie zajmuje się Sejm, nie skończy się. – Możliwe jest wsparcie ogółu kredytobiorców, bo kłopoty ze spłacalnością dotyczą przede wszystkim złotówkowiczów – mówi mi jeden z członków rządu.
Zdaniem Przemysława Wiplera, prawnika i posła w latach 2011–2015, starcie władzy z instytucjami finansowymi to kiepski pomysł. – Ile można walczyć z wielkimi bankami i krwiożerczymi firmami pożyczkowymi? PiS rozprawienie się z bankami zapowiadało już wiele razy. Tymczasem rentowność sektora jest dobra jak nigdy. Biorąc się za sektor bankowy, rządzący niejako by przyznali, że ich dotychczasowe próby były nieudane – spostrzega Wipler. Bo nieudane były. Podatek bankowy, który miał służyć ogółowi, okazał się niewypałem. Jedynym skutecznym pomysłem rządzących – tyle że nieprzekładającym się na los przeciętnego kredytobiorcy – było znacjonalizowanie części sektora bankowego.
Przemysław Wipler wskazuje, że przedwyborcza gorączka generalnie jest nienajlepszym czasem na przyjmowanie istotnych ustaw. Ale zarazem nie jest powiedziane, że wszystkie procedowane z uwagi na wybory są złe. – Podatek od miedzi i srebra. PiS obiecał jego zniesienie w 2015 r., a obowiązuje do dziś. Co ciekawe, właśnie teraz projekt zniesienia "miedziowego", przygotowany przez Kukiz’15, formacja ta próbuje włączyć pod obrady Sejmu. Partia, która zdecyduje o jego zniesieniu, może sporo zyskać na Dolnym Śląsku – zauważa Wipler.
Kolejny przykład: PiS dostrzegło, że mazowiecki sejmik przegrał w znacznej mierze przez restrykcyjną ustawę o kształtowaniu ustroju rolnego. PSL sprawnie punktował PiS, przekonując rolników, że kłopoty ze sprzedażą ziemi to efekt działań rządzących. Prawo i Sprawiedliwość wyciągnęło wnioski, trwają prace nad złagodzeniem ustawy – tłumaczy były parlamentarzysta. Jego zdaniem kluczowe z punktu widzenia walki o głosy mogą więc być nie tyle nośne hasła i ustawy obejmujące każdego, ile konkretne zmiany dotyczące określonych grup wyborców lub określonych regionów Polski. Wyborcy lubią widzieć, że przekaz jest adresowany bezpośrednio do nich.
Mój rozmówca z rządu przyznaje, że PiS doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego oprócz "ustaw dla wszystkich", szykowany jest również, zapowiadany od dawna, pakiet dla emerytów. – To liczna grupa, statystycznie przyzwoicie usytuowana, ale zarazem nie brakuje przypadków biedy. Program darmowych leków dla seniorów nie wygląda tak dobrze, jak to sobie wyobrażaliśmy. Więc wydaje się, że najlepszym rozwiązaniem byłoby wypłacanie emerytom dodatku – słyszę.
Dopytuję, czy chodzi o comiesięczny dodatek, coroczny czy jednorazowy. – Na comiesięczny nie ma pieniędzy w budżecie. Byłaby to kwota ośmieszająca projekt. Dlatego najbardziej prawdopodobny jest wariant wypłaty raz w roku, np. 1 tys. zł – odpowiada rozmówca. Zastrzega przy tym, że to rozwiązanie należy postrzegać bardziej jako obietnicę wyborczą niżeli projekt, który zostanie wdrożony jeszcze w obecnej kadencji.
A co ze zdrowiem? Dowiaduję się, że rozszerzany będzie projekt ustawy o lekach dla seniorów oraz ułatwień teleinformatycznych – tak, by każdy z Polaków wiedział, że może skierowanie do lekarza otrzymać przez internet, w sieci sprawdzić wyniki badań, a receptę mieć w smartfonie, zamiast na kartce, którą łatwo zgubić. Rządzący mają kłopot z walką z kolejkami do lekarzy. – To wystawianie się na kontrę. Z niedawno opublikowanych danych (przez fundację Watch Health Care – red.) wynika, że w kolejce do specjalisty czeka się o dwa tygodnie dłużej niż rok temu. Lepiej przedstawiać projekt doinwestowywania opieki medycznej, niż mówić o kolejkach – wskazuje członek rządu.

Wszystko od nowa

Przedwyborcze gorączkowe wyciąganie projektów ustaw z szuflad to nie przypadłość wyłącznie PiS. Tak robią wszystkie rządy. Krytykująca teraz za populizm rządzących Platforma Obywatelska także.
W połowie 2015 r. – przed wyborami – rząd wpisał do Programu Budowy Dróg Krajowych na lata 2014–2023 tyle tras, że tempo budowy miało być najwyższe w Europie. Wartość programu szacowano na 107 mld zł, podczas gdy jeszcze w 2014 r. rządzący uważali, że trzeba będzie zadowolić się planem za niespełna 90 mld zł. Oczywiście z ambitnego programu nic nie wyszło, jako że nowa władza nie poczuwa się do odpowiedzialności za rozwiązania przygotowane przez PO.
Platforma Obywatelska także chciała wesprzeć kredytobiorców. Przygotowała na ostatniej prostej projekt ustawy o wsparciu kredytobiorców znajdujących się w trudnej sytuacji finansowej. Oferta miała być skierowana do trzech grup: tych, którzy stracili pracę, zadłużonych, w przypadku których wartość nieruchomości jest niższa niż wartość kredytu, oraz osób, które mają kłopot ze spłatą, bo wysokość raty przekracza 60 proc. dochodów ich gospodarstwa domowego. Uprawnieni mogliby liczyć, że przez półtora roku spłatę rat ich kredytu – do wysokości 1,5 tys. zł miesięcznie – przejmie na siebie państwo. Ustawa przepadła, gdyż wszyscy poza PO, włącznie z koalicyjnym PSL, tuż przed wyborami zaczęli się licytować. W efekcie z ustawy powstał potworek, który kosztowałby państwo sześciokrotnie więcej, niż planowano.
Był też pomysł na wsparcie wielodzietnych rodzin. Wszystkie z co najmniej trojgiem dzieci miałyby jeździć bądź bezpłatnie, bądź z dużą zniżką, autostradami. Zmiana została zapowiedziana, ale nigdy nieprzegłosowana. W przeciwieństwie do przedwyborczego otwarcia bramek na autostradzie A1 w wakacyjne weekendy. Podróżni zmierzający do nadbałtyckich kurortów się cieszyli. Eksperci wskazywali, że za przeznaczone na ten cel pieniądze lepiej byłoby wybudować dwie obwodnice.
I wreszcie pomysł kluczowy: podatek powszechny. Czyli jedna opłata za wszystko, w tym podatki i składkę na ubezpieczenia społeczne. – Rewelacyjny pomysł. Nie najlepiej zaprezentowany, przez co nie zyskał przychylności społeczeństwa – mówi mi dziś posłanka PO Izabela Leszczyna, wówczas wiceminister finansów. Było tak, że premier Ewa Kopacz, przedstawiając przygotowane rozwiązania, się pomyliła. I z jej słów wynikało, że podatek będzie równy dla wszystkich. Tymczasem Platforma chciała, by mniej płacili ubożsi, a bogatsi więcej. Mniej miałyby płacić wielodzietne rodziny, zaś single – więcej. Joanna Mucha z PO przekonywała wówczas, że sam podatek byłby bardzo prosty, a jest jedynie trudny do wyjaśnienia. – Nie ma już powrotu do tego programu z uwagi na przyjęcie 500+. Ale nadal uważam, że proponowane przez nas rozwiązanie było świetne. Chodziło o uproszczenie systemu i wsparcie wielodzietnych rodzin – wyjaśnia Leszczyna.
Pytam ją o to, dlaczego dziś PO krytykuje festiwal obietnic PiS, podczas gdy sama w 2015 r. przygotowywała projekt za projektem, z których ostatecznie niewiele wyszło. – Na pewno wybory mobilizują do jeszcze cięższej pracy. Ale nasz przypadek był inny. W 2015 r. widzieliśmy, że przeszliśmy suchą stopą przez globalny kryzys. Można więc było poluzować finansowy gorset. Rozwiązania, które przygotowaliśmy, weszłyby w życie. Niestety nie wygraliśmy wyborów – wyjaśnia Izabela Leszczyna.
Dziś o kryzysie finansowym nie ma mowy. Być może dlatego Zbigniew Kuźmiuk z PiS w telewizji publicznej zapowiedział, że jedną z pierwszych ustaw przyjętych przez jego partię w nowej kadencji będzie podniesienie kwoty wolnej od podatku. Tym samym partia zrealizowałaby obietnicę z 2015 r.