Zbliżające się eurowybory i zmiany, które nastąpią w składzie Komisji Europejskiej, mocno komplikują proces negocjowania kształtu przyszłej unijnej perspektywy finansowej. – Nie wiemy, jak wyglądać będzie układanka w Parlamencie Europejskim i Komisji po wyborach. Może być tak, że ustalenia zawarte teraz, za miesiąc czy dwa będą już nieaktualne – wskazuje jeden z rządowych urzędników, biorący udział w negocjacjach z KE. Przykładowo, już udało nam się wywalczyć, że z funduszy unijnych będzie można finansować infrastrukturę gazową w Polsce. – Ale tu PE wyraził już negatywne stanowisko, zwłaszcza socjaldemokraci. Nie wiadomo więc, co europarlament powie po wyborach, zwłaszcza jeśli dojdzie do jakichś zmian w „grupie trzymającej władzę” – tłumaczy nasz rozmówca.
Jak mówi Janusz Lewandowski, były komisarz UE ds. budżetu i programowania finansowego oraz kandydat Koalicji Europejskiej w tegorocznych wyborach w okręgu pomorskim, w UE rządzi zasada, że „nic nie jest bud żetowo uzgodnione, dopóki wszystko nie jest uzgodnione”. – Warto zabiegać o cząstkowe uzgodnienia, ale potwierdzeniem tego wszystkiego będą dopiero ostatecznie zatwierdzone wieloletnie ramy finansowe. Na razie wszystkie państwa pozycjonują się przed wyborami, chcą pokazać swoim społeczeństwom, że walczą o jak najlepszy budżet. KE nie jest dziś rozgrywającym, występuje w roli „uczciwego maklera”, który sprzyja porozumieniu między rządami. Istotniejszy jest skład Parlamentu Europejskiego, w którym po wyborach może pojawić się więcej sił eurosceptycznych, dążących do przycinania budżetu Unii – twierdzi Lewandowski.
Komisja wstępnie planowała, by w miarę możliwości zamknąć rozmowy techniczne z państwami członkowskimi do końca czerwca br., czyli jeszcze za prezydencji rumuńskiej. To oznaczałoby, że w drugiej połowie roku odbyłyby się właściwe negocjacje finansowe. W październiku odbędzie się szczyt szefów państw i premierów, a kolejny – przypieczętowujący porozumienie – w grudniu. To z kolei oznaczałoby, że ramy prawne i finansowe na nową perspektywę mielibyśmy uzgodnione na rok przed jej rozpoczęciem.
Reklama
Ale już dziś wiadomo, że to bardzo optymistyczny scenariusz. – Zakończenie negocjacji przewidywane jest na wiosnę 2020 r., a pojawiają się głosy, że będzie to dopiero w drugiej połowie 2020 r., w czasie prezydencji niemieckiej – mówi minister Jerzy Kwieciński.
Mimo tych komplikacji, nasz rząd próbuje negocjować. Dyskusje nad przyszłym budżetem unijnym toczą się od końca maja ub.r. Wtedy to Komisja Europejska (KE) wyszła z propozycją, która okazała się niekorzystna dla Polski i innych krajów naszego regionu.
W obecnej perspektywie na politykę spójności, której jesteśmy największym beneficjentem, zabezpieczono ok. 350 mld euro, co stanowi około jednaj trzeciej unijnego budżetu na lata 2014–2020. W latach 2021–2027 na politykę spójności KE chce przeznaczyć już tylko 330,6 mld euro, co – jak wskazuje minister Kwieciński – stanowić będzie mniej niż czwartą część całkowitego eurobud żetu (przy czym ten wzrośnie o 5 proc. w stosunku do obecnego). W konsekwencji stratna będzie też Polska, dla której propozycja brzmi: 64,6 mld euro z polityki spójności, co oznacza redukcję o ok. 20 proc. Cięcia będą jeszcze bardziej dotkliwe dla Węgier, Litwy, Estonii, Czech, Malty i Słowacji. Tam – zgodnie z propozycją KE – cięcia miałyby sięgnąć 22–24 proc.
Polski rząd ma trzy główne cele w trwających rozmowach. Pierwszy, to więcej pieniędzy na politykę spójności. Kłopot w tym, że KE chce kosztem właśnie tej polityki finansować nowe priorytety Unii (np. zwiększanie konkurencyjności, bezpieczeństwo, innowacje, ekologia), a takie naciski pojawiają się też ze strony państw płatników. Drugi cel to większa elastyczność w wydawaniu eurofunduszy. Nasze władze w rozmowach z KE wskazują np., że nie potrzebujemy zbyt wielu pieniędzy na walkę z bezrobociem, bo nie jest ono na tyle wysokie. Nie wiadomo jednak, czy taka strategia wpisze się w nowe „trendy” unijne (także w świetle kłopotów na rynku pracy państw południowej Europy). Trzeci priorytet dotyczy warunków finansowania unijnych projektów. Polska nie zgadza się na zmniejszenie intensywności pomocy (dziś projekt może otrzymać nawet 85 proc. dofinansowania unijnego, KE chce ten pułap obniżyć do 70 proc.) oraz wprowadzenie zasady N+2 (dziś jest N+3, co oznacza, że środki przyznane przez Brukselę w roku N muszą być wydane w ciągu trzech lat).
Mimo wielu znaków zapytania o budżet UE po 2020 r., partie biorące udział w wyborczym wyścigu składają – nieraz daleko idące – deklaracje dotyczące funduszy europejskich. I tak PiS chce utrzymania obecnego systemu w Polsce, w którym ok. 40 proc. dotacji dystrybuują samorządy. Nie wiadomo jednak, czy tak rzeczywiście będzie, bo partia jednocześnie chce dalej wzmacniać rolę rządu w tym zakresie. Po 2020 r. powstać ma np. ponadregionalny program operacyjny, z którego fundusze czerpać będą mogły regiony spełniające określone kryteria rozwojowe. Naturalne jest, że takim programem zarządzać raczej będzie administracja centralna. Z kolei PO-KO jest skłonne zwiększyć rolę samorządów. Chce też powiązać ich wypłatę z zasadą praworządności. Gdyby Bruksela zablokowała wypłaty – uznając, że kraj nie dotrzymuje tej zasady – do czasu wyjaśnienia sprawy pieniądze beneficjentom miałby wypłacać budżet państwa. Wiosna Roberta Biedronia proponuje wręcz rewolucję – chce dać samorządom bezpośredni dostęp do środków europejskich, z pominięciem władz centralnych.