Panika wybuchła w tłumie ludzi, którzy podczas ostatniego dnia święta kończącego porę deszczową próbowali przedostać się przez mały, oświetlony elektrycznymi lampionami most łączący Phnom Penh z wyspą, na której odbywały się uroczystości i zaplanowane były koncerty.
Świadkowie relacjonują, że popłoch zaczął się, kiedy kilka osób poczuło porażenie prądem. Według policji niektórzy zaczęli krzyczeć, że most zaraz się zawali. Większość ofiar udusiła się lub została stratowana. Niektórzy z ocalałych twierdzą, że byli zaklinowani w tłumie przez kilka godzin.
"Było ciasno. Ludzie popychali się nawzajem i upadłam - opowiedziała w szpitalu Khon Sros, jedna z ocalałych. - Ludzie krzyczeli: idźcie, idźcie".
Według niej niektórzy skakali z mostu do wody, jednak ona była zaklinowana w tłumie i dopiero policja ją wydostała.
"Obok mnie zmarł jeden mężczyzna. Był osłabiony i nie miał czym oddychać" - dodała.
Według miejscowej telewizji wśród ofiar jest co najmniej 240 kobiet. Za katastrofę przeprosił premier kraju Hun Sen, który zapowiedział śledztwo w tej sprawie.
"To największa tragedia od ponad 30 lat po reżimie Pol Pota" - dodał.
Premier ogłosił czwartek dniem żałoby narodowej.