"(...) w ostatnich miesiącach Węgry dały Europie kolejny przykład tego, jak krucha może być demokracja - nawet tam, gdzie funkcjonuje. Tak jak przekleństwem Białorusi jest przywódca, nie dość popularny, by pozostać u władzy bez uciekania się do przemocy, tak przekleństwem Węgier jest teraz przywódca zbyt popularny, albo mający zbyt dużą większość, który może zmieniać prawa i konstytucję swojego kraju, by utrzymać się u władzy bez jakiejkolwiek przemocy" - pisze Applebaum.

Reklama

"Doprawdy, gdy autorzy amerykańskiej konstytucji niepokoili się +tyranią większości+, mogliby mieć na myśli Viktora Orbana, węgierskiego premiera. Orban nie jest draniem. Jest inteligentnym, znakomitym politykiem, byłym działaczem antykomunistycznym, który był już w przeszłości premierem. Jego centroprawicowa partia Fidesz kontroluje ponad dwie trzecie węgierskiego parlamentu i nie bez powodu.

Przez poprzednie osiem lat kraj ten miał jeden z najbardziej niekompetentnych rządów w Europie. Węgierscy socjaliści zwiększali zadłużenie, unikali reform i chomikowali pieniądze na kontach w zagranicznych bankach. W pewnym momencie ówczesny socjalistyczny premier przyznał, że świadomie okłamywał wyborców i że tylko "opatrzność, dostatek gotówki w gospodarce światowej i setki sztuczek" utrzymały kraj na powierzchni w latach, gdy piastował on urząd. Gdy nagranie tego wystąpienia przedostało się do wiadomości publicznej, w Budapeszcie doszło do zamieszek. W kwietniu węgierscy wyborcy wyrzucili go.

Ale zwycięstwo nie wystarczało Orbanowi, który wykorzystał lata, gdy nie był u władzy, by knuć zemstę na dziennikarzach, którzy go nie popierali, którzy na niego nie głosowali, a przede wszystkim na swych skorumpowanych i niekompetentnych przeciwnikach. Po objęciu urzędu powołał radę, mającą znowelizować konstytucję (...) oraz odebrał część uprawnień Trybunałowi Konstytucyjnemu. Ostatnio jego parlament uchwalił ustawę medialną. Trudno powiedzieć, jak będzie ona funkcjonować, biorąc pod uwagę, jak niejasno została sformułowana, ale właśnie o to chodzi. Nowa, państwowa rada ds. mediów, składająca się w całości z ludzi mianowanych przez Fidesz, ma teraz prawo nakładania kar wysokości do 1 miliona dolarów za dziennikarstwo, które uzna za +niezrównoważone+, co by to nie miało znaczyć" - wskazuje autorka.



"Zadaniem tej rady jest też chronienie +godności ludzkiej+, co by to nie miało znaczyć. Celem tego prawa wydaje się być kontrola nie tylko nad mediami węgierskimi, ale nad mediami dostępnymi dla Węgrów w internecie, czy gdziekolwiek indziej. Jest to zadanie niewykonalne (...) ale i tak będzie wymagać stworzenia ogromnego systemu nadzoru i kontroli. Jest nawet narzucona przez rząd granica dotycząca "wiadomości związanych z przestępczością", które nie mogą zajmować więcej niż 20 proc. czasu antenowego, chociaż to prawo nie definiuje +przestępczości+, ani nie określa, czy pojęcie to obejmuje korupcję w rządzie" - pisze Applebaum.

"Orban wydaje się głuchy na zagraniczną krytykę tego zadziwiająco złego prawa, być może dlatego, że on sam był za bardzo krytykowany w przeszłości. (...) Tym, czego zwolennicy Fideszu naprawdę nienawidzą, są historie, w których szafuje się słowem +faszyzm+ (...). Rozumiem ich. W rzeczywistości prawdziwym problemem z tym rządem nie jest jego +faszyzm+, lecz jego niepohamowana pogarda dla +liberalnej elity+ i +mediów głównego nurtu+. (...) Impuls kontrolowania tego, czego ludziom wolno słuchać i monitorowania tego, co piszą ma w tej części świata swe korzenie w starej lewicy, a nie w nowej prawicy. Przyjaciel z węgierskiego radia publicznego, zawieszony obecnie za sprzeciwianie się ustawie medialnej, mówi, że chłodna atmosfera na niedawnym posiedzeniu redakcyjnym była +jak w (stalinowskich) latach 50.+, choć oczywiście było to zabawne, a nie przerażające i nikogo potem nie torturowano".

"Orban dorastał w systemie jednopartyjnym. Jego wyczucie historii powinno zapobiec zbudowaniu przez jego partię kolejnego (systemu jednopartyjnego)" - konkluduje Applebaum.