Był 31 grudnia 2013 r., ostatnia noc w życiu 18-letniego Daniela Christie. Dochodziła 21.00, w sylwestra to zdecydowanie nie jest późna pora. A już na pewno nie w takich miejscach jak Kings Cross. To jedna z bardziej znanych dzielnic Sydney, największego miasta w Australii. Sławę poza Australią zyskała w latach 60. i 70., gdy zaczęli się tam pojawiać amerykańscy żołnierze na przepustkach z Wietnamu. Powszechność ataków partyzantki Wietkongu skutecznie uniemożliwiała stworzenie w Indochinach bezpiecznych stref dla żołnierzy, tzw. rest and relax. Chętnie wysyłano więc marines poza niebezpieczny kraj. Anglojęzyczna Australia była kierunkiem bardziej niż idealnym. Żołnierze musieli mieć jeszcze możliwość rozładowania wywoływanego przegrywanym konfliktem napięcia. Zaś Kings Cross było pod tym względem jak żyzna gleba czekająca na zagospodarowanie. Od początku XX w. dzielnica pracowała na swoją reputację lokalnego „jądra ciemności”. Koegzystowały tu burdele i knajpy uwielbiane przez australijską bohemę. Wszystkie w alkohol zaopatrywały miejscowe meliny rządzone przez mafię.
W ciągu kilku lat wietnamskiego konfliktu Sydney odwiedziło niemal 300 tys. żołnierzy USA. Dla Kings Cross to był złoty czas. Przemysł rozrywkowy urósł napędzany przez amerykański boom. Obok lokali ze striptizem pojawiły się m.in. pierwsze kluby z występami drag queens. Dzielnica nabrała już zdecydowanie rozrywkowego charakteru. Utrzymywała go przez kilkadziesiąt lat. Sprzyjał temu specyficzny klimat, który miasto zawdzięcza swojej geografii i australijskiej kulturze. Sydney jest bowiem metropolią niesamowicie rozległą. Jego powierzchnia to 10 tys. km kw. Najdalsze przedmieścia dzieli od centrum odległość niemal 100 km, czyli prawie tyle, ile z Warszawy do Płocka. Na Sydney składa się ponad 650 dzielnic. Siłą rzeczy niemal każda jest jakby osobnym miasteczkiem. Ale bary na przedmieściach zamykały się bardzo wcześnie, około godz. 23. Każdy, kto chciał w weekend imprezować dłużej, musiał udać się do dzielnicy, którą Australijczycy nazywają skrótowo „The Cross”.

„Zróbcie coś”

Reklama
Imprezowicze umawiali się w Kings Cross pod ogromnym neonem coca-coli ustawionym na rogu William Street i Darlinghurst Street. Stoi on od 1974 r. i przez Australijczyków bardziej jest postrzegany jako symbol, a nie reklama – tak mocno wrósł w krajobraz miasta. Spod neonu masa ludzi ruszała do okolicznych barów, klubów oraz restauracji. „Przychodzą tu z powodu reputacji miejsca, od którego zdrowy rozsądek nakazuje trzymać się z daleka” – pisał swego czasu o The Cross portal News.com.au. Między pierwszą a drugą w nocy maleńka uliczka Bayswater Rd. zapełniała się sześciotysięcznym tłumem. Na dłuższym odcinku między ulicą Darlinghurst Road a centrum dzielnicy w sobotnią noc przebywało ponad 20 tys. ludzi. Zapełniali oni 356 lokali z licencją na sprzedaż alkoholu. The Cross było najbardziej obleganym miejscem w Australii.
Złote lata skończyły się w feralnego sylwestra 2014 r. Christie szedł wraz z bratem spod neonu coca-coli do jednego z klubów, by tam świętować nadejście Nowego Roku. Nagle na ich drodze stanął niejaki Shaun McNeill i bez ostrzeżenia uderzył go z całej siły pięścią w twarz. To nie mogła być równorzędna walka. McNeill był ważącą ponad 120 kg kupą mięśni, Christie – drobnym nastolatkiem. Chłopak nie miał najmniejszych szans. Upadł i uderzył głową o chodnik. Stracił przytomność i nie wybudził się ze śpiączki. Jedenaście dni później lekarze zdecydowali o odłączeniu go od aparatury podtrzymującej życie ze względu na nieodwracalne zmiany w mózgu.