Anna Walentynowicz spoczęła wczoraj na cmentarzu Srebrzysko w Gdańsku-Wrzeszczu. Incydent opisany przez portalpomorza.pl miał miejsce ponad dwie godziny po zakończeniu ceremonii żałobnej. Wtedy przy grobie nie było już rodziny i przyjaciół zmarłej w katastrofie pod Smoleńskiem legendarnej opozycjonistki.

Reklama

Pod sam grób podjechał samochód, z którego wysiadło kilku mężczyzn. Wśród nich byli doradcy Bronisława Komorowskiego: Waldemar Strzałkowski i Jerzy Smoliński. Z bagażnika wyjęli wieniec z białych i czerwonych kwiatów. Na wstędze widniało nazwisko marszałka Sejmu.

>>> Czytaj także: Wałęsa na mszy za Annę Walentynowicz

Jak podaje portalpomorza.pl, delegacja zostawiła wieniec pod zasypywanym właśnie grobem. Jeden z jej członków natychmiast wyjął telefon komórkowy, by - jak podaje portal - poinformować marszałka, że zadanie zostało wykonane.

Ale to nie koniec. Według relacji portalupomorza.pl, delegacja z wieńcem szła "chwiejnym krokiem", a od jednego z jej członków "cuchnęło alkoholem". Całe wydarzenie zarejestrował reporter serwisu, a także przywieziony przez delegację fotograf. Portal przypomina, że sam Komorowski był wczoraj w Gdańsku na pogrzebie Macieja Płażyńskiego.

Tymczasem Jerzy Smoliński w rozmowie z tvn24.pl wyjaśnia, że tuż przed wizytą na cmentarzu delegacja otrzymała zaproszenie na obiad u abp. Sławoja Leszka Głodzia. "Do obiadu podano wino. Wypiliśmy po lampce, może dwie" - mówi w rozmowie z serwisem Smoliński. Dodaje, że wtedy zadzwonił marszałek Komorowski z informacją, że sam nie może złożyć wieńca na grobie Anny Walentynowicz. "Żeby nie zabierać go z powrotem do Warszawy w drodze na lotnisko zawieźliśmy go na cmentarz" - opowiada.

"Nie byliśmy żadną spóźnioną delegacją i nie byliśmy pijani" - podkreśla Smoliński. Choć przyznaje, że faktycznie był zmęczony, bo dzień zaczął się dla niego wcześnie rano. "O godzinie 5:40 byliśmy już w pracy" - przekonuje.