Zdjęcie ślubne wywołuje w oczach rodziców łzy Inne

Genowefa i Adam Kuźmowie, rodzice Roberta, mają oczy czerwone od łez. Jeszcze nie do końca wierzą, że on już nigdy nie odwiedzi ich w rodzinnym domu, nie usiądzie w fotelu i nie opowie, jak wznosi się w powietrze potężnym samolotem. "Tak czekaliśmy, że przyjedzie na urodziny męża. Ale w ostatniej chwili musiał zastąpić kolegę. Boże, dlaczego akurat on?" - pani Genowefa wciąż zadaje sobie to pytanie.

Świat rodziców Roberta Kuźmy legł w gruzach. Kiedy w środę wieczorem usłyszeli wiadomość o katastrofie na Pomorzu, ich serca zaczęły bić z trwogi.

"Siedzieliśmy jeszcze przy stole, świętując urodziny męża, kiedy zadzwoniła synowa, że zdarzył się wypadek. Nie znała żadnych szczegółów, ale przeczuwała coś złego" - opowiada dziennikarzom "Faktu" ojciec pilota.

Natychmiast wstał od stołu. Pobiegł do telewizora, by zobaczyć najnowsze wiadomości. Na początku nie dopuszczał do siebie myśli, że na pokładzie rozbitej maszyny był jego syn. Nikomu z zaproszonych na przyjęcie gości nie było już do śmiechu.

"Wiedzieliśmy, że lata tego typu samolotem, ale głównie na misje za granicę. Kilka dni wcześniej wrócił z Afganistanu. Miał wolne" - dodaje zrozpaczona matka żołnierza.

Rodzice liczyli, że syn z żoną pojawią się na urodzinach ojca. Okazało się jednak, że w ostatniej chwili musiał zastąpić kolegę. W telefonicznej rozmowie bardzo żałował, że nie może przyjechać w rodzinne strony. Tłumaczył, że nie może odmówić. Że kolega jest naprawdę bardzo chory. Przepraszał. Obiecywał, że zjawi się w domu, jak tylko skończy służbę... Starsi państwo do dziś nie wiedzą, komu syn uratował życie.

Reklama

Dwie godziny po tragedii telefon z wojska rozwiał wszystkie wątpliwości. Sprawdził się najczarniejszy scenariusz. Okazało się, że Robert Kuźma był jednym z pilotów, którzy siedzieli za sterami CASY. Podobnie jak 19 jego kolegów, nie przeżył katastrofy.

Matka Roberta pokazuje samolot, który pilot skleił w dzieciństwie Inne

Rodzicom zostały dziś fotografie i wspomnienia. Opwiadają, że Robert poświęcił życie dla swojej największej pasji - latania w przestworzach. Marzył o tym od dziecka. Na strychu jego rodzinnego domu ciągle znajduje się kilkadziesiąt modeli samolotów, które sam zbudował.

"Fakt": Pilot CASY zginął za kolegę Inne

"Wszystkie modele wisiały na żyłkach pod sufitem. Nawet kiedy chorował, prosił o nowy samolot. Jak zaczynał go wycinać, od razu gorączka mu spadała" - wspomina ze łzami w oczach pani Genowefa. Rodzice nie mieli problemu z wyborem szkoły dla swojego syna. On od początku wiedział, kim chce zostać w przyszłości. Dostał się do szkoły lotniczej w Dęblinie bez większych problemów. Nauka mu szła bardzo dobrze.

"Zaproszono mnie na uroczystą akademię. Tam dowiedziałem się, że mój syn jest prawdziwym prymusem. Ze wzruszenia mało co się nie popłakałem. Powstrzymywałem łzy radości, w końcu jestem mężczyzną" - opowiada dziennikarzom "Faktu" Adam Kuźma.

Po skończeniu szkoły Robert wybrał karierę zawodowego żołnierza. Był bardzo doświadczonym pilotem. Wylatał w powietrzu 5 tysięcy godzin. Za sterami wojskowego samolotu zwiedził prawie cały świat, wożąc żołnierzy na misje w Iraku, Afganistanie, Syrii. Od trzech lat, kiedy polskie lotnictwo kupiło hiszpańskie CASY, doskonalił się w ich pilotażu. Był na specjalnym kursie w Sewilli. Jedną z maszyn sam sprowadził do Polski. Podczas testowania samolotu zrobił niezapomnianą pamiątkę rodzinnej wsi. Przeleciał nad Lipskiem i porobił zdjęcia z góry. Potem opatrzone autografem rozdał znajomym.

"Ksiądz proboszcz też dostał widok kościoła z lotu ptaka. Jest tak ucieszony z upominku, że do tej pory o tym wspomina. Teraz po wypadku płakał razem z nami" - mówi ojciec zmarłego porucznika.

Robert niespełna dwa lata temu porzucił kawalerski stan. Wziął ślub z ukochaną Małgosią.

"Na weselu bawiło się grubo ponad 300 gości. Połowa z nich to byli lotnicy, którzy zjechali z całej Polski. Sąsiedzi wspominają, że takiego weseliska jeszcze nikt nie miał w okolicy. Ludziom szczególnie zapadło w pamięci widok młodej pary, która wychodząc z kościoła, szła między szpalerem oficerskich szabli" - zamyśla się ojciec Roberta.

Młody porucznik razem z żoną zamieszkali w Krakowie, niedaleko bazy przy lotnisku w Balicach. Po zakończeniu kontraktu wojskowego nie chciał się rozstawać z lotnictwem. Planował przesiąść się za stery samolotów pasażerskich. Zaczął starać się o zdobycie wszystkich potrzebnych uprawnień. Nie zdążył. Nieubłagany los pokrzyżował te plany.