Upalny czerwiec 1978 r. Z zabytkowego budynku małej stacyjki kolejowej w podkarpackim Nisku na peron wychodzi wysoki, szczupły osiemnastolatek z walizeczką przewiązaną skórzanym paskiem, bo zawiasy nie działają. Towarzyszą mu rodzice, matka - nauczycielka matematyki w miejscowej szkole, ojciec znany w mieście specjalista od chorób serca. Wyprawiają swego pierworodnego w wielki świat: jedzie do Krakowa zdawać na medycynę.
Dziupla pasera u chluby liceum
Kiedy po raz kolejny Mirosław G. wraca jako dorosły człowiek do rodzinnego miasteczka, już na początku następnego wieku, jest podziwianym przez całe miasteczko kardiochirurgiem pracującym w rządowej klinice w samej stolicy. Jednym z najsłynniejszych absolwentów miejscowego Liceum im. Stefana Czarneckiego. Rodzina i starzy nauczyciele liceum są dumni ze swego pana doktora. Aż do feralnego dnia św. Walentego - 14 lutego 2007 r. Kiedy okazuje się, że ich bohater jest zwykłym szubrawcem, bogacącym się niczym hiena na łapówkach wymuszanych na pacjentach i ich rodzinach. Ta wiadomość spadła na całe miasteczko jak grom z jasnego nieba. Dla rodziców mieszkających dziś w pobliskim od Niska Mielcu - to największy dramat ich życia. Dla młodszego o 10 lat brata Jarosława, również lekarza, anestezjologa mieszkającego w Krakowie - jak mówią ich znajomi - to cios w samo serce.
Nie tylko zdumieni, ale zszokowani byli funkcjonariusze CBA tym, co zobaczyli w mieszkaniu Mirosława G. w czasie rewizji. 400 butelek luksusowych alkoholi, setki markowych wiecznych piór i długopisów, kilkadziesiąt drogich zegarków, mnóstwo biżuterii i 90 tys. zł w gotówce. Podobnie wyglądają hurtownie paserów, składziki rzeczy pochodzących od złodziei. Nie tylko ja nie jestem w stanie zrozumieć, po co G. to wszystko gromadził. To niewątpliwie były drobne podarunki od pacjentów i ich bliskich. No bo przecież chyba nikt nie uwierzy, że kupował to sam w takich ilościach.
Jak to się stało? Jaka była droga, która doprowadziła do sprzeniewierzenia się misji ratowania za wszelką cenę zdrowia i życia ludzkiego, którą składał w przysiędze Hipokratesa? W którym momencie życia żądza pieniędzy i dóbr materialnych spowodowały odrzucenie zasad już nie tylko etyki lekarskiej, ale i zwykłego, prostego, uczciwego życia? Być może choćby na część tych pytań odpowiedzi udzieli śledztwo prowadzone przez prokuratora. Pod warunkiem tylko, że Mirosław G. zrozumie swoje błędy i odkryje gorzką prawdę.
Podwójna twarz
Doktor Jekyll i Mister Hyde - od takiego skojarzenia nie da się uciec, choć porównania tego użyli już wcześniej inni. Nadzwyczaj grzeczny, kulturalny, ogładzony, kiedy jest mu to potrzebne. W rzeczywistości – bezwzględny, okrutny, zarozumiały, zimny, cyniczny łajdak.
Taki jest Mirosław G., kardiochirurg rządowego szpitala MSWiA w Warszawie. Wysoki, mierzący ponad 180 cm wzrostu, o spokojnym, łagodnym spojrzeniu. Spotkany przypadkowo w pociągu czy samolocie mógłby się wydawać przemiłym towarzyszem podróży, opowiadającym z pasją o swoim zawodzie i swoich sukcesach. Rozmawiając z nim, mielibyśmy pewność, że nie jest bandytą, który wyciągnie nagle broń i zacznie do nas strzelać. Możemy sobie nawet wyobrazić, że idąc do toalety, zostawilibyśmy obok niego na siedzeniu otwarty neseser, a w nim portfel z grubszą gotówką i kartami kredytowymi. Wzięlibyśmy go bowiem raczej za człowieka, który nie jest w stanie wyrządzić nikomu żadnej krzywdy ani przywłaszczyć czegoś, co do niego nie należy, a nie za typa żądnego władzy i pieniędzy. To wszystko przyszło dopiero, jak już stał się w pełni dorosłym człowiekiem.
W liceum w Nisku, w przepięknie położonym i przytulnym - choć prowincjonalnym, a czasami sprawiającym wrażenie zapyziałego - miasteczku, uchodził za bardzo dobrze ułożonego chłopca, pracowitego i zdolnego. Ulubionym jego przedmiotem, zaszczepionym mu przez mamę, nauczycielkę w tym niskim liceum, była matematyka. Gdy był w drugiej klasie, w olimpiadzie matematycznej zajął trzecie miejsce w województwie rzeszowskim. Po skończeniu liceum, zgodnie z życzeniem ojca, studiował medycynę w Krakowie. Skończył ją z wyróżnieniem. Jako jeden z najzdolniejszych studentów trafił pod opiekę profesora Antoniego Dziatkowiaka do Kliniki Naczyń, Serca i Transplantologii. Stał się jego ukochanym uczniem. Pod koniec lat 80. pod okiem prof. Dziatkowiaka zrobił specjalizację w zakresie transplantologii serca. Od tamtego czasu Dziatkowiak i Mirosław G. stali się nierozłączną parą. Wszędzie i zawsze byli razem. Przy stole operacyjnym, na sympozjach, szkoleniach. G. potrafił jeździć ze swoim profesorem po różnych małych szpitalach na dalekiej prowincji.
Niezawodna ręka
Dziś lekarze krakowskiej kliniki - same sławy kardiochirurgii - nie chcą rozmawiać o swoim dawnym koledze z pracy. Tłumaczą, że to stare dzieje, a o Mirosławie G. - nawet nie kierując się dzisiejszymi podejrzeniami, nie mają dobrego zdania. I dlatego woleliby nie wystawiać mu szczegółowych cenzurek. Jeden tylko z moich rozmówców powiada, że nigdy nie był fanem G., a kim ten facet w rzeczywistości jest, widać już było grubo ponad 10 lat temu. Już wtedy było wiadomo, że jest bezwzględnym człowiekiem. Szczególnie boleśnie odczuwał to personel pomocniczy i młodzi lekarze. Potrafił na przykład w czasie operacji kopać pod stołem asystentów, mrucząc przy tym coś niecenzuralnego pod nosem. Nie hamował swych dzikich zapędów, czując się pewnie pod parasolem ochronnym swojego patrona, profesora Dziatkowiaka. Pod jego okiem G. stał się młodą gwiazdą polskiej transplantologii serca. Stał się też szybko ulubieńcem mediów, bo potrafił zadbać o swoją promocję. W reportażu w jednej z krakowskich gazet z 1996 r. bohaterem jest właśnie Mirosław G., który dzięki przeszczepowi serca ratuje życie tokarzowi z Nowej Huty. Operacja trwała pięć godzin. Oto pean, jaki zawierał fragment reportażu: Stan pacjenta jest dobry - stwierdził doktor Mirosław G., wychodząc z sali operacyjnej. Zazwyczaj uśmiechnięty, teraz nie był w stanie ukryć zmęczenia. Ten 36-letni, wysoki, wysportowany mężczyzna o zawadiackim spojrzeniu, stał na czele kilkunastoosobowego zespołu operacyjnego. W Krakowie jest znany ze swych zawodowych umiejętności - ma niezawodną rękę i dba nie tylko o fizyczne, ale i psychiczne zdrowie pacjentów.
Mariaż G. i Dziatkowiaka został przerwany po 10 latach, kiedy to G., już jako znany transplantolog, przeniósł się do Warszawy. Tu po pewnym czasie trafił do szpitala MSWiA i wkrótce został ordynatorem oddziału kardiochirurgii. Tu w Warszawie już otwarcie dawał wielokrotnie upust swoim najgorszym cechom charakteru. Życzliwi mu mówią, że to trudny charakter. Ale ci, którzy go na sobie doświadczyli, albo rezygnowali z pracy, albo popłakiwali po cichu po kątach.
Samotny bożek
Jest niewątpliwie typem samotnika. W Warszawie z nikim się nie przyjaźnił, mimo że pracuje tu już blisko sześć lat. Jedyne chwile, w których miał lepszy humor i był dla personelu nieco łagodniejszy, to okresy, kiedy przyjeżdżał do Warszawy jego mistrz prof. Antoni Dziatkowiak.
Miał opinię bardzo dobrego, zdolnego i pracowitego kardiochirurga. Był też bardzo wymagającym i surowym szefem. Zmuszał swój personel do pracy ponad wszelkie normy. Wielu tego nie wytrzymywało, toteż rotacja na jego oddziale była największa w całym szpitalu. Wielokrotnie dawał otoczeniu, szczególnie młodym lekarzom, odczuć, że jest numerem jeden polskiej kardiochirurgii. Wynikało to po części z tego, że był człowiekiem zarozumiałym i wierzył, że jest kimś wyjątkowym. Niektórzy moi rozmówcy twierdzili nawet, że był typem narcyza, zakochanym w samym sobie do nieprzytomności. Ten brak krytycyzmu i umiejętności spojrzenia na samego siebie z boku, choćby od czasu do czasu, mógł być jedną z przyczyn, które zaprowadziły go do więzienia.
Wobec swoich przełożonych bądź wysoko postawionych pacjentów był supergrzeczny. Wprost do rany przyłóż. Nie odmówił najdrobniejszej przysługi. Jeden z wybitnych specjalistów w dziedzinie transplantologii opowiedział nam, że dwa lata temu Mirosław G. sam zaproponował mu podróż własnym samochodem z południa Polski do Warszawy. Przez całą podróż był bardzo miły, opowiadał wiele o tym, jak zamierza udoskonalić pracę na swoim oddziale. – I co mnie uderzyło, jechał bardzo ostrożnie, podkreślając żartobliwie, że wiezie zbyt wielki skarb medycyny, żeby móc sobie pozwolić na jakieś szarżowanie. A byłem bardziej zadowolony nie z tego, co mówi, ale dlatego, że było to w zimie, przy ostrej gołoledzi - mówi profesor. Dodał jednak, że to nadskakiwanie Mirosława G. wynikało z jego pozycji.
Ale wszystkich stojących od siebie niżej traktował nie tylko z wyższością, ale wręcz z pogardą. Niestety równie źle traktował często pacjentów. Czasami przez cały dzień nie znalazł czasu, żeby zrobić obchód po swoim oddziale, choć wiadomo, że to dla pacjentów najbardziej oczekiwany moment każdego dnia. Szczególnie dla tych, którzy niedawno przeszli operację. Tymczasem Mirosław G., co było czymś całkowicie niespotykanym, kazał pacjentom pisać prośby o wizyty przy ich łóżku. To polecenie sprawiało wrażenie groteski albo ponurego żartu, bo w podstawowych obowiązkach każdego ordynatora są stałe wizyty u pacjentów, którzy niedawno przeszli zabieg. Normalną praktyką jest to, że u takiego pacjenta bywa się kilka razy dziennie. Teraz w areszcie pacjentem może już być tylko sam doktor G. A ponieważ od kilku żyje w separacji ze swoją małżonką, nie ma przyjaciół, więc nie wiadomo, kto mógłby przesyłać mu paczki z żywnością. Z pewnością nie rodziny jego byłych pacjentów.