Gorzej już chyba być nie może, jeśli chodzi o konkursy na różnego rodzaju stanowiska w administracji publicznej. Wmawia się nam, że wszystko jest w porządku, ale gołym okiem widać, że jest inaczej. Dlatego przestańmy narzekać, że kolejny znajomy królika trafił do urzędu przez ustawiony nabór, tylko zróbmy rewolucję. Skończmy z fikcją konkursów. Przychodzi nowy wójt, wojewoda czy nawet minister, niech zatrudnia jak chce i kogo chce. Niemożliwe? Wcale nie. W Stanach Zjednoczonych, gdy ubiegający się o reelekcję prezydent przegrywa wybory, wraz z nim z pracą żegna się kilkadziesiąt tysięcy urzędników, a na ich miejsce przychodzą nowi. A na naszym podwórku wywodzący się z wygranej partii premier dobiera sobie osoby do rządzenia. Niech więc to on wyznacza również dyrektorów urzędów, naczelników czy nawet zwykłych pracowników administracji publicznej. Jeśli ich pomysły się nie sprawdzą, nie mają co liczyć na kolejną kadencję. – To nie jest niemożliwe, ale pod warunkiem zwiększenia odpowiedzialności osób zarządzających jednostką za podejmowanie tego typu decyzji – mówi dr Stefan Płażek, adiunkt w Katedrze Prawa Samorządu Terytorialnego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Pomysłowi likwidacji konkursów wtórują prywatni przedsiębiorcy. – Podoba mi się idea funkcjonowania administracji bez konkursów. Niech urzędy wzorują się na zasadach funkcjonowania prywatnych przedsiębiorstw – argumentuje Dariusz Blocher, prezes Budimeksu.

Znajomy królika

Każdy z nas zetknął się z sytuacją ustawianych konkursów. A już na pewno słyszał, że osoba, którą właśnie przyjął do pracy wójt, to nikt inny, jak jego siostrzenica, żona lub synowa. Nie brakuje też przypadków tworzenia ofert pod konkretne osoby. Dlatego rzadko budzą zdumienie stawiane kandydatom wymogi, nijak mające się do zajęcia, którego mieliby się podjąć. Jak np. wymaganie od przyszłego pracownika działu podatkowego ukończenia studiów wyższych na kierunku amerykanistyki.
Reklama
Jeśli więc rada pedagogiczna jednej ze szkół w Suwałkach grzmi, że konkurs na jej dyrektora był ustawiony, ten zarzut nie wzbudza wcale gwałtownej reakcji. – Ani to pierwszy raz, ani ostatni – taki komentarz można usłyszeć najczęściej. Ktoś się oburzy, że takie konkursy to kpina. Ktoś napisze o innych naborach ustawionych bez konsekwencji. I tyle.
Dochodzi nawet do takich absurdów jak w Kluczborku, gdzie jedna z kandydatek na urzędnika dowiedziała się, kto wygra konkurs, już na dwa tygodnie przed jego rozstrzygnięciem. Podzieliła się tą informacją z „Teleexpressem” – jak się okazało, wynik przewidziała w 100 proc. Było trochę śmiechu, trochę rozgoryczenia, ale wszyscy przeszli nad tym do porządku dziennego. Bo jeśli już coś wychodzi na jaw, to tylko z ludzkiej zawiści. W ten sposób za ustawianie konkursów został skazany dyrektor urzędu z Lublina. Ktoś z rodziny doniósł do CBA, że urzędniczka, która właśnie zdobyła posadę, dostała wcześniej pytania testowe. Dyrektor dopiero po roku od postawienia zarzutów został zwolniony z pełnionej funkcji. Sąd orzekł rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata.
Problem jednak w tym, że gdyby o takich nieprawidłowościach zaczęli donosić do CBA wszyscy – w tym skruszone osoby, których postępowanie dotyczyło – w instytucjach mielibyśmy braki kadrowe, a po korytarzach hulałby tylko wiatr. Za to w więziennych celach zamieszkałaby armia urzędników. Tylko czy naprawdę w każdym przypadku konkurs jest konieczny? Skoro osoba, przez którą dyrektor lubelskiego urzędu został skazany, wcześniej sprawdziła się, pracując w zastępstwie, po co rozpisywać konkurs? Jej zwierzchnik powinien po prostu oficjalnie uznać, że odstępuje od tej procedury, i podać merytoryczne przesłanki. Na przykład takie, że zainteresowana sprawdza się w roli urzędnika.
Rozgoryczenia z powodu ustawianych konkursów na dyrektorów szkół nie kryje Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego (ZNP), który apeluje od lat o zmianę procedury naboru na to stanowisko. Bezskutecznie. Okazuje się, że zawsze lub prawie zawsze wygrywa kandydat namaszczony przez lokalne władze, a jeśli przez przypadek tak się nie stanie, procedura wyboru jest powtarzana aż do skutku.
– Mógłbym się zgodzić na to, aby na stanowisko dyrektora trafiała osoba wyznaczana przez wójta, bo przynajmniej uniknęlibyśmy teatrzyku w postaci konkursu. Postawiłbym jednak pewne warunki – mówi Sławomir Broniarz. Według niego zarówno wykształcenie oraz kwalifikacje, jak i zarobki takiej osoby musiałyby być powszechnie znane, np. figurować na stronie internetowej szkoły. – Po roku od objęcia stanowiska dyrektor musiałby przygotować sprawozdanie ze swojej działalności, które oceniałaby specjalna komisja, w tym również ZNP – dodaje. Zaznacza, że jeśli dyrektor by się nie sprawdził, musiałby się pożegnać z funkcją.
Nieco bardziej do ustawianych konkursów są przywiązani lekarze. W szpitalach o wyborze dyrektora decyduje najczęściej starosta, który również z uporem maniaka powtarza konkurs, aż zostanie wyłoniony jego kandydat. Podobnie jest z ordynatorami. W interesie dyrektora szpitala leży to, by obsadzić na tym stanowisku osobę bezdyskusyjnie wykonującą jego polecenia. Więc i tutaj na procedurę konkursową znalazł się sposób. – Obecnie szefowie oddziałów szpitalnych są powoływani na tzw. stanowisko lekarza kierującego oddziałem i w ten sposób omija się konkurs – mówi dr Czesław Miś z Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. – Okres wypowiedzenia to wówczas najczęściej dwa tygodnie – dodaje i tłumaczy, że jeszcze kilka lat temu wygrany konkurs gwarantował ordynatorowi stabilność zatrudnienia na przynajmniej pięć lat. W konkursie na ordynatora brał udział samorząd lekarski. Związki zawodowe opiniowały kandydaturę w ostatnim etapie postępowania konkursowego. Była to w zasadzie kurtuazja, nie słyszałem, by sprzeciw związku zawodowego miał wpływ na decyzję o powołaniu na stanowisko ordynatora.
Przyznaje jednak, że w obecnych czasach nie ma złotego środka. Dopiero gdy szpitale trafią w prywatne ręce, mogą ten stan uzdrowić, bo właścicielowi będzie zależało na tym, aby pacjent za każdym razem wybierał tę właśnie placówkę, bo jest z niej zadowolony.

Ochłoń i (nie) rządź

Na szczeblu centralnym konieczność uruchomienia procedury konkursowej jest często swojego rodzaju barierą uniemożliwiającą szybkie podejmowanie stanowczych działań. Minister, który obejmuje resort, jest pełen zapału i determinacji, aby wykazać premierowi, że postawienie na niego było strzałem w dziesiątkę. Chce więc ściągnąć kilku fachowców z rynku i powierzyć im kluczowe stanowiska w poszczególnych departamentach. I tu zaczynają się schody. – Najczęściej spotyka się z odpowiedzią ze strony dyrektorów generalnych, że urząd to nie fabryka czy prywatna firma nastawiona na zyski. Często też urzędnicy wyciągają niezbędne dokumenty, aby udowodnić, że na wszystko jest żmudna procedura. Także na zatrudnienie fachowca z rynku – mówi dr Aleksander Proksa, dyrektor biura prawnego Narodowego Banku Polskiego, były wieloletni sekretarz Rady Ministrów. Według niego urzędnicy dają nowemu ministrowi dwa miesiące, aby jego zapał ostygł. – Do tego czasu powinien się przyzwyczaić, że w urzędach czas płynie bardzo powoli, a zatrudnienie człowieka z zewnątrz to nie taka łatwa sprawa, choćby był wybitnym specjalistą – dodaje. Okazuje się więc, że szef resortu skazany jest na tych pracowników i tych dyrektorów, którzy urzędowali w ministerstwie przed jego nominacją. Dociera do niego, że choć objął stanowisko, tak naprawdę niewiele może.
Nic więc dziwnego, że obecny premier, delikatnie mówiąc, nie przepada za urzędnikami. Tym bardziej że nieudolna praca części z nich doprowadzała już wcześniej władze do upadku. Nie inaczej jest w przypadku członków jego gabinetu. Zarówno u obecnego ministra finansów, jak i u jego poprzedników niechęć do urzędników jest szczególnie widoczna. Szefowie tego resortu jako pierwsi podpisaliby się pod likwidacją konkursów w administracji. – Pamiętam, jak na posiedzeniu rządu prowadzonym przez wicepremiera i ministra finansów Leszka Balcerowicza przyjmowaliśmy drugą już ustawę o służbie cywilnej. Wszystko było ustalone z premierem Buzkiem, ale wicepremier wykorzystywał każdą okazję do wyrażenia swojego poglądu, że tworzenie ustawy o urzędnikach i całego tego sformalizowanego procesu sprawia, iż cofamy się w tworzeniu nowoczesnego państwa – wspomina dr Aleksander Proksa. – Przekonywał wtedy, że osoby pracujące w urzędzie powinien objąć m.in. system zadaniowy – dodaje.
Obecny wicepremier i minister finansów Jacek Rostowski również widziałby zasady funkcjonowania jego resortu inaczej. W poprzednim roku domagał się, aby całkowicie zakazać pracownikom służby cywilnej mianowania na urzędników. Nie chciał również poddać się procedurom konkursowym, jeśli chodzi o wybór dyrektora generalnego urzędu. Nierzadko zresztą minister dąży do tego, aby to zaufana osoba zajmowała się kadrami w urzędzie. Musi jednak podporządkować się procedurze konkursowej. Konkursy są zatem powtarzane nawet po cztery razy, zanim minister postawi na swoim i będzie mógł pracować z wybraną osobą. Gdyby nie konieczność prowadzenia naboru w tym trybie, nie byłoby trwającej niejednokrotnie miesiącami przepychanki, na którą szkoda tylko energii i nerwów.

Bez zbędnych procedur

Czy rezygnacja z naboru w trybie konkursowym nie sprawiłaby jednak, że urzędnicze stanowiska rozchodziłyby się wśród „krewnych i znajomych” jak świeże bułeczki? Tym bardziej że w kryzysie nie ma nic lepszego niż pewna państwowa posada.
W administracji działa kilkanaście urzędów, które świetnie sobie radzą bez konkursów. A jeśli je wprowadzają, to tylko na potrzeby wewnętrzne. Dotyczy to tych instytucji, do których stosuje się starą, bo z 1982 r., ustawę o pracownikach urzędów państwowych. Choć bywa krytykowana za to, że jej przepisy nie przystają do obecnej rzeczywistości, wciąż obowiązuje. – Zatrudniam fachowców, a nie znajomych bez kwalifikacji. Urząd dobrze funkcjonuje, mimo że formalnie ustawa nie przewiduje obowiązku prowadzenia sformalizowanych konkursów – wylicza Ewa Polkowska, szefowa Kancelarii Senatu.
Podobnie jest w Kancelarii Sejmu czy Kancelarii Prezydenta. – Mamy wewnętrzne procedury i jak dotąd nikt nam nie zarzucił zatrudniania osób bez kompetencji – mówi Jan Węgrzyn, zastępca szefa Kancelarii Sejmu.
Tak jest również w innych instytucjach. – Likwidacja konkursów nie oznaczałaby, że wraz z przyjściem nowego prezesa pracę tracą co najmniej dyrektorzy i naczelnicy. W Narodowym Banku Polskim zmieniają się prezesi, a dyrektorzy wciąż są na swoich stanowiskach, bo sprawdzają się w tym, co robią – mówi dr Aleksander Proksa. – Na pewno taka rewolucyjna zmiana jak likwidacja konkursów doprowadziłaby do przewietrzenia urzędów, ale niekoniecznie wywołałaby ona przeciąg – kwituje.
– Funkcjonowanie bez konkursu jest łatwiejsze – przyznawał już kilka lat wcześniej w rozmowie z DGP Jacek Krawczyk, wiceprezes Rządowego Centrum Legislacji, argumentując, że można szybko ściągnąć fachowca z rynku bez zbędnych procedur.
Oddanie rządzącym i politykom pełnej władzy w zakresie polityki kadrowej nie może jednak oznaczać obdarzenia ich bezgranicznym zaufaniem. Kontrola jest niezbędna. – Szef urzędu, zatrudniając wskazaną osobę, musiałby np. zamieszczać na stronie internetowej dokładne informacje o jej kwalifikacjach i zarobkach. Nad tym, że osoba zatrudniona do określonych czynności jest właściwa, musiałaby być kontrola, powstawałoby coroczne sprawozdanie z jej pracy – proponuje dr Stefan Płażek.
Choć transparentność wydaje się oczywistym wymogiem, w życiu publicznym wciąż jest jej za mało. W efekcie dochodzi do takich sytuacji, że rzecznik Ministerstwa Edukacji Narodowej zapytany przez dziennikarzy – w tym redakcję DGP – o wykształcenie i dorobek zawodowy odpowiada bez mrugnięcia okiem, że są one właściwe do zajmowanego przez niego stanowiska. Gdyby jednak przepisy nakładały na niego obowiązek udzielenia szczegółowych informacji, nie mógłby tego pytania potraktować w podobny sposób.
Jawność wysokości wynagrodzeń pozwoliłaby z kolei uniknąć takich przypadków jak ten, kiedy osoba bliska dyrektorowi urzędu zarabia znacznie więcej od innych zatrudnionych i w dodatku ciągle nie ma jej w pracy (a takie sytuacje miały miejsce w jednym z resortów siłowych).

Nowy szef i nowy zespół

Skoro do urzędów trafiać mają najlepsi, warto przyjrzeć się temu, w jaki sposób wyłapują ich prywatne firmy. Stosowane przez nie rozwiązania mogłyby pomóc w zatrudnianiu w administracji publicznej fachowców, a nie tylko protegowanych.
– Wszystko jest lepsze od sformalizowanych, żmudnych i nieefektywnych konkursów. Mamy specjalne procedury pozyskiwania specjalistów. Może się zdarzyć, że do firmy trafi nawet ktoś z rodziny, ale nikt tego nie ukrywa. Co więcej, taka osoba jest sprawdzana przez dział HR, czy rzeczywiście nadaje się do naszego zespołu – mówi Dariusz Blocher, prezes Budimeksu. Podkreśla, że bardzo dobrze sprawdza się funkcjonujący w jego firmie program „poleć pracownika”. – Trafiają do nas osoby kompetentne, bo po części odpowiedzialność za taką osobę ponosi ten pracownik, który ją wskazał – dodaje.
Podobnie jest w innych prywatnych przedsiębiorstwach. A ich szefowie widzą zasadność rezygnacji z procedury konkursowej w urzędach. – Pomysł, że ten, kto wygrywa wybory, bierze wszystko, w tym administrację, nie jest zły, ale pod pewnymi warunkami – mówi Andrzej Marek, prezes spółki Kler. Wskazuje, że zatrudniając w firmie nowego człowieka, podpisuje się z nim kontrakt, w którym precyzuje się, że w danym okresie osiągnie on określony wynik, a jeśli nie – grozi mu sankcja w postaci pożegnania się z pracą. – O ile w urzędach trudno mówić o wynikach, ten mechanizm z prywatnych firm powinien być jednak wdrażany. Jeśli osoby przyjmowane do pracy przez dyrektora generalnego nie sprawdzają się i nie są zwalniane, to trzeba odwołać takiego dyrektora. Rozliczanie z powierzonych zadań – tego brakuje w administracji, a konkursy i stałość zatrudnienia temu nie sprzyjają – przekonuje Andrzej Marek.
Podpowiada też szefom urzędów, aby wzorowali się niekoniecznie na polskich, ale z pewnością na międzynarodowych firmach giełdowych funkcjonujących na rynku. – Obowiązkowe jest dla nich sprawozdanie z działalności, a w tym dokumencie – z rotacji kadr i kluczowych wpadek, jak na przykład niezrealizowanie założeń.

Rekrutacja fachowców

Jak znaleźć najlepszych? Jednym z rozwiązań mogłoby być skorzystanie z firmy doradczej lub usług headhuntera. – Szukanie przez headhuntera jest szybsze od konkursów i na pewno w pełni obiektywne. Rzadko też się zdarza, że pracownik wyłowiony w ciągu maksymalnie trzech tygodni to porażka – mówi Jan Kornblit, prezes firmy doradczej z Krakowa.
Tłumaczy, że często np. w sektorze bankowym zarząd proponuje swojego człowieka na stanowisko prezesa, ale jednocześnie zleca firmie doradczej znalezienie co najmniej trzech równie dobrych, a może i lepszych kandydatów. – Zdarzało się, że wybierali spośród tych wyłowionych z rynku – dodaje. Wskazuje jednak, że w administracji nie byłoby tak łatwo z rekrutowaniem pracowników, bo urząd musiałby za to zapłacić, a dodatkowo niejednokrotnie uruchomić procedurę przetargową, co znów wydłuża czas potrzebny na znalezienie właściwej osoby.
Co więcej, wybitni menedżerowie omijają administrację szerokim łukiem, bo nie mogą zaakceptować reguł gry, jakie tam panują. – Idea konkursów jest tak samo niemądra jak zatrudnianie niekompetentnych ludzi w firmie. Sformalizowane konkursy nie ratują sprawy. Dlatego pozyskiwanie osób do urzędu powinno się zostawić specjalistycznym firmom rekrutacyjnym, chyba że się posiada bardzo dobry dział HR, a w urzędach różnie z tym bywa – mówi Małgorzata Kuczewska-Łaska, była prezes Przewozów Regionalnych PKP.
Przekonuje, że również szef powinien mieć coś do powiedzenia w kwestii zatrudnienia.
– Bardzo często się zdarzało, że ściągaliśmy specjalistów, z którymi współpracowaliśmy, i okazywało się, że są naprawdę świetni. A przecież na sukces szefa pracują jego podwładni. I każdy o zdrowych zmysłach nie zatrudni znajomego bez kompetencji, tylko będzie szukał na rynku specjalistów – mówi Małgorzata Kuczewska-Łaska.
I choć szefowie urzędów chcieliby skończyć z tą fikcją konkursów, bronią jej urzędnicy, którzy obawiają się o stabilność swojego zatrudnienia. – Wara wam od konkursów – powiedział jeden z urzędników w rozmowie z DGP na temat pomysłu wprowadzenia rewolucyjnych zmian. I dodał, że lepiej wiedzieć, kto z czyjego polecenia trafił do urzędu.
– Nie tylko konieczna byłaby zmiana konstytucji, ale od razu pojawiłby się problem, że to jest zamach na korpus urzędniczy. Dlatego może na początku wprowadźmy zasadę, że tylko 40 proc. osób zatrudnionych w urzędzie można przyjmować bez konkursu, a urzędnicy niech skupią się bardziej na sprawach administracyjnych i proceduralnych – proponuje dr Aleksander Proksa. I przypomina, że polskiej administracji bliżej jest do systemu niemieckiego, gdzie urzędnicy są apolityczni, niż do amerykańskiego.
Doktor Tomasz Rostkowski z SGH podkreśla z kolei, że szef urzędu ma możliwość zatrudniania specjalistów bez konkursu i przetargu. – Jeśli chce rozwiązać jakiś problem, zleca ekspertyzę uczelni lub określonemu fachowcowi i wcale nie musi mu zapewniać etatu w urzędzie – argumentuje. Przypomina też, że konkursy są obecnie zbyt sformalizowane, a przez to za mało transparentne, zbyt długo trwają, a płace w urzędach powinny być jawne już w chwili formułowania ogłoszenia rekrutacyjnego. Zaznacza, że skoro postawiliśmy na apolityczną administrację, trzymajmy się tego, bo rozwiązania skuteczne w krótkim okresie mogą okazać się zabójcze w długim.
– Mówiąc o konkursach, mówimy o gwarancjach obywatelskich. Rozumiem, skąd się bierze problem: ministerstwa potrzebują coraz częściej bardziej elastycznego działania. Jednak co do zasady pracownicy administracji rządowej muszą być politycznie neutralni. Kompetencja ministra nie może dotyczyć zatrudniania urzędników. Od tego jest dyrektor generalny. W przeciwnym razie mielibyśmy do czynienia z ryzykiem zawłaszczenia państwa. Nawet jeśli wszystkie standardy etyczne zostałyby zachowane, zawsze pozostałby pewien niesmak – tłumaczy Rostkowski.