Ale te inne sprawy mają kontekst mocniej historyczny – gdyby nie wojna w Syrii, na przykład, uchodźca by nas tak nie kłopotał; gdyby nie rzeczony uchodźca, mniej mielibyśmy konfliktów z UE. Problem aborcji zaś jest jak wieczny płomień, który zawsze tli się w duszy narodu; wystarczy lekki podmuch, żeby wzniecić szalejący pożar. Emocje są nieporównywalne z innymi kwestiami – ludzie wyjdą na ulicę w obronie, na przykład, niezależnych sądów, ale w sprawie aborcji wyjdą, rzec można, o wiele bardziej "osobiście".
A właściwie... dlaczego?
Samo to pytanie brzmi nieco dziwnie, prawda? Tak mocno jesteśmy przeświadczeni, że kwestia aborcji jest politycznie i moralnie centralna, że sama sugestia, by ocenić faktyczną istotność sprawy, wydaje się niekomfortowa. Przecież to sprawa najwyższej wagi – i już! Mamy zresztą dobre powody, by tak myśleć. Aborcja leży na przecięciu wielu najistotniejszych sporów – jak pytanie o to, kim jest człowiek i kiedy się zaczyna; jaka powinna być relacja państwa i moralności, w szczególności tej będącej pochodną wiary; jak daleko sięga nasze prawo do samostanowienia i decydowania o swoim ciele; jaką autonomię prawną powinna mieć kobieta; czym jest opieka zdrowotna i jakie są nasze obowiązki wobec przyszłych pokoleń. Nic dziwnego więc, że jest to jedna z kwestii, wokół której budujemy swoją moralną i polityczną tożsamość.
Reklama
A jednak jest kilka czynników, które mogłyby przynajmniej na pierwszy rzut oka sugerować, że nieco z intensywnością reakcji przesadzamy. Rzućmy na nie okiem, zanim ostatecznie przyznamy sobie prawo do okołoaborcyjnej paniki. Po pierwsze, aborcja ma jako problem zasadniczo ograniczony zasięg. To prawda, że prawie nic, od choroby przez socjal po narodziny dziecka, nie dotyka tylko jednej osoby, ale dotyczy szerszej społecznej siatki. Jednak w najbardziej bezpośredni sposób sprawa aborcji dotyczy stosunkowo wąskiego segmentu populacji – młodych kobiet. W tym jednym sensie (w tym jednym, powtarzam) jest ona podobna do choćby sprawy poboru do wojska czy opieki zdrowotnej dla chorych na raka – a te, choć ogromnie ważne, nie mają przecież podobnej siły emocjonalno-politycznej. Po drugie, aborcja nie jest wcale jedyną kwestią zamieszaną w sprawy ostateczne. Podobnymi problemami są eutanazja czy kara śmierci, a mimo że nasze opinie w tych sprawach są silne i wojownicze, trudno wyobrazić sobie, żeby legislacja regulująca kwestie eutanazji zamiast normalnej polityczno-medialnej burzy wyprowadziłaby dziś na ulice protest porównywalny z czarnym marszem i zmobilizowała takie rzesze aktywistów z obu stron. Po trzecie, aborcja nie jest wcale wyjątkiem, jeśli chodzi o te sprawy prawne, które są centralne dla naszego życia moralnego. Inne tego rodzaju zagadnienia to niektóre kwestie socjalne, edukacja czy małżeństwa jednopłciowe – a jednak aborcja uporczywie wyprzedza je o trzy długości w kategorii "moralny zryw". Oj, jakże się człowiek burzy, gdy mu religię zabierają/wprowadzają do szkół. Ale czy z tą samą werwą wybiegnie pod Sejm?