Z katowickiego zarządu Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną przyszedł rozkaz: znaleźć człowieka, który przeniknie do jednej z najniebezpieczniejszych struktur mafijnych w Polsce, działającej na Śląsku grupy „Krakowiaka”. Jerzy miał za sobą lata służby w wydziale antyterrorystycznym Komendy Stołecznej Policji. Wcześniej doświadczenie w wydziale zabezpieczenia stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych i od zawsze pasję do boksu.
Człowiek, którego miał rozpracować – gdyby nie fakt, że stanął po stronie zła – był do niego w pewnym sensie podobny. Janusz T., ps. Krakowiak, podobnie jak Jerzy trenował sztuki walki. Tyle że popularne za komuny judo, w którym najlepsze wyniki miała wówczas… milicyjna Gwardia. Jego ksywa pochodzi od sposobu kopania leżącego przeciwnika. Mówiono o nim, że wyglądał wówczas jakby tańczył krakowiaka.
Janusz po 89. stał się jednym z najbrutalniejszych i najniebezpieczniejszych gangsterów. Jerzy jednym z najbardziej uzdolnionych i niebezpiecznych przykrywkowców – policjantów, którzy dysponując zbudowaną legendą, wnikali w rozwijające się struktury przestępcze. To zdobyte przez niego informacje przyczyniły się do rozbicia gangu „Krakowiaka”.
We wtorek losy Janusza i Jerzego znów się połączyły. „Krakowiak” po 20 latach wychodzi na wolność. Jerzy, któremu w ramach ustawy dezubekizacyjnej obniżono emeryturę, rozważa, jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Cyngiel mówi: sprawdzam
– Znałem się na broni, materiałach wybuchowych. Wcześniej ostro trenowałem boks, jako szczeniak weryfikowałem umiejętności na ulicy, moja twarz była po przejściach: kość jarzmowa złamana w trzech miejscach, nos też wypracowany. No, pasowałem do środowiska – opowiada Jerzy. Do grupy przeniknął rok przed aresztowaniem „Krakowiaka”.
Jerzy, rocznik 1957, bez względu na robotę zawsze posługiwał się prawdziwym imieniem. To na wypadek, gdyby ktoś z prawdziwego życia rozpoznał go na ulicy. Zmieniał za to nazwiska i legendy. W AT (oddziałach antyterrorystycznych) na potrzeby tej akcji ochrzczono go ksywą „Zwierzak”.
Janusz T., rocznik 1963. Zaczynał w Nowej Hucie. Tam w latach 70. dokonywał pierwszych przestępstw, napadał na pijanych mężczyzn wracających z restauracji. Kradł im zegarki i portfele. Pod koniec lat 80. przeprowadził się na Śląsk, do położonego 12 km od Katowic Będzina. Nie wzbudzał podejrzeń sąsiadów, którzy z tamtych czasów zapamiętali efektowne BMW stojące na podjeździe jego domu.
Janusz miał zasady. Werbował do swojej grupy sprawdzonych bandytów. Takich, co mieli już do czynienia z policją. Zdzisława Ł., ps. Zdzicho, wcześniej instruktora ze szkoły karate, uczynił jednym z najgroźniejszych cyngli polskiego świata przestępczego. Ł. z czasem został zbrojmistrzem gangu. Zasłynął z brutalnych testów, jakim poddawał ludzi, sprawdzając, czy nie są policyjnymi agentami.
Janusz zapewnił kryjówkę legendzie polskiego podziemia, gdańskiemu gangsterowi Nikodemowi S., ps. Nikoś. Zaskarbił sobie jego wdzięczność i w kolejnych latach zdobył monopol na kradzieże samochodów w południowej Polsce. W latach 90. gang „Krakowiaka” wymuszał też haracze i handlował narkotykami. Janusz zarejestrował się jako taksówkarz, ale zamiast na postoju, był widywany regularnie w kasynie katowickiego hotelu Warszawa.
Dbał, by jego grupa rozrastała się na wzór sycylijski. Miała swojego skarbnika i egzekutora, którym był wspomniany „Zdzicho”. Powstał też fundusz, z którego wspierano rodziny zatrzymanych przez policję żołnierzy gangu. „Krakowiak” chciał też mieć swoich ludzi w sądach i prokuraturze. Dlatego wybranym młodym ludziom z wiernych mu rodzin finansował prawnicze studia. Został ojcem chrzestnym dzieci wspólników, w tym swojej prawej ręki, Wiesława Cz. „Kastora”, późniejszego świadka koronnego.
Rozkochaj i zdradź
W 1998 r. grupa „Krakowiaka” była na fali. Gangsterzy bawili się i robili interesy w hotelu Warszawa. Jerzy także zaczął się tam regularnie pokazywać. Przychodził do baru, zamawiał drinka z górnej półki, zostawiał potężne napiwki. – Moja legenda mówiła, że jestem facetem ze wschodnimi korzeniami i znajomościami. Przez kilka lat nie było mnie w kraju, wróciłem, działałem przy granicy, m.in. organizując przemyt papierosów z Białorusi, ale skończyła mi się kreska (znajomości na przejściach) i postanowiłem się przebranżowić – opowiada. Miał do dyspozycji prawdziwą kartę. Gdyby trzeba było nagle wydać 100, 200 tys. na pokazową transakcję, szedł do banku i wypłacał. Jego nazwisko operacyjne i konto bankowe było stale monitorowane. – Gdyby ktokolwiek, np. zblatowany policjant, chciał mnie sprawdzić w kartotece, zaraz ten ruch wyświetliłby się w bazie – mówi. Miał NIP, PESEL, mieszkanie kupione na operacyjne nazwisko, sąsiadów, którzy go znali, bo rozmawiał z nimi i robił zakupy w osiedlowym sklepie. Żeby jeszcze bardziej uwiarygodnić legendę, odgrywał z grupą policjantów przygotowane scenki. Raz przyjechała grupa chłopaków z miasta. Weszli w sześciu do hotelu. Jerzy siedział w holu z ludźmi „Krakowiaka”. – Potem nawet Jasiek (tak też mówiono na Janusza T. Dysponował również ksywą „Dusiciel”) się zjawił. Na jego oczach finalizowałem narkotykowy deal. Barczyste chłopy przekazywały mi opakowania wyglądające tak, jakby w środku była kokaina. Transakcja była na 100 tys. dol. W latach 90. – kupa kasy. Po wszystkim zagadałem do Jaśka. Mówię: słuchaj, to twój teren, ja jestem na gościnnych występach. Chcę być w porządku, ale też potrzebuję gwarancji bezpieczeństwa. Zaoferowałem spory procent od transakcji. Jasiek uznał, że tematu nie ma i kazał barmanowi polać nam obu do kieliszków. Uznał zapewne, że jeszcze na mnie zarobi.
Później było morze wódki, wspólne kolacje, rozmowy. – Jak ktoś opowiada o pracy operacyjnej w świętoszkowatym tonie, bzdury mówi – ocenia Jerzy. Ale nawet na granicy świadomości i w pijackim zwidzie człowiek musiał trzymać się legendy. Bo gangsterzy mieli prosty test dla nowych: podczas bankietów zawsze ktoś nie pił, zadawał niby banalne pytania i słuchał odpowiedzi. Po kilku dniach sytuacja się powtarzała. Jeśli wyłapał różnicę, rodziło to podejrzenia.
Jerzy był świadkiem dogadywania interesów gangu „Krakowiaka”. Widział, z jaką brutalnością obchodzą się z kobietami, jak wymuszają na ludziach uległość. Nauczył się milczeć. Zauważył, że im mniej zainteresowanego udawał, tym bardziej ludzie z otoczenia „Krakowiaka” się popisywali. W ten sposób wiedział, gdzie handlują, czym, gdzie trzymają samochody z kradzieży.
– Nie mogłem ot tak poprosić o załatwienie broni czy narkotyków, bo nie byłoby z tego dowodu dla sądu. Musiałem prowadzić rozmowę tak, by to oni zaproponowali mi fanty ekstra, a ja się na nie łaskawie zgadzałem – opowiada Jerzy. Przyznaje: w tamtych czasach był przyjacielem i kumplem gangsterów. – Na tym ta praca polega: rozkochaj i zdradź.
Przynajmniej co dwa, trzy dni musiał składać raport z informacji, które uzyskał. To była potężna biurokracja. Dziesiątki stron nazwisk, adresów, telefonów. Kto, z kim i gdzie się spotkał. Kim gang się interesuje, kogo ma w kieszeni. Każda informacja, żeby mogła być dowodem dla prokuratury czy sądu, musiała zostać potwierdzona działaniami operacyjnymi.
Każdy przykrywkowiec dostaje do danej roboty oficera prowadzącego, z angielskiego – cover mana. Ta angielszczyzna to pozostałość po szkoleniach, na jakie jeździli polscy oficerowie w latach 90. Organizowała je jednostka brytyjskiej policji zwana SO 10.
Jerzy ze swoim prowadzącym mieli więc konspiracyjne mieszkanie do nagłych spotkań i skrzynkę kontaktową, do której trafiały m.in. raporty i taśmy z podsłuchów. Mieli też umówione hasła. Co jakiś czas Jerzy odbierał telefon i wypowiadał słowo klucz. To był znak, że wszystko z nim w porządku.
Czy się bał? Tylko głupi się nie boi. Dwa razy myślał, że jest źle. – Siedzieliśmy w kasynie hotelu Warszawa, gdzie odbywały się spotkania z poważniejszymi klientami. Przy okazji gangsterzy obserwowali, jak ludziom idzie gra. Gdy ktoś wygrał znaczną sumę i zwyczajowo wychodził bocznymi drzwiami, ludzie „Krakowiaka” czasem na niego czekali. Kiedy z nim kończyli, cieszył się, że żyje. To nic, że bez grosza z wygranej – mówi. – Któregoś razu widzę, jak do baru prowadzą faceta. W brązowym garniturze, pod krawatem i przedstawiają go jako prokuratora – dodaje.
Wtedy po raz pierwszy w życiu poczuł, jak trzęsą mu się łydki, potem kolana, uda. Później zaczęły drżeć dłonie. Bo co prokurator tu robi? Co wie? W głowie nerwowo przeskakiwały mu myśli. W sprawę wtajemniczony był komendant główny policji, prokurator nadzorujący i minister spraw wewnętrznych, który ostatecznie podpisywał zgodę na działania. Czy gdzieś był przeciek? – Niewiele myśląc, poprosiłem barmana, by polał wszystkim, a mnie w pierwszej kolejności. Ludzie mierzyli mnie spojrzeniami „No co, każdego by telepało, gdyby nagle stanął oko w oko z prokuratorem” – odparowałem.
Wysłał wtedy SMS z umówionym hasłem do swojego cover mana. Szybko udało się ustalić, że przecieku nie ma, a prokurator załatwiał z „Krakowiakiem” swoje interesy. – Taka bonusowa informacja – uśmiecha się ponuro.
Innym razem w rozmowie z „Kastorem” rzucił coś o Januszu T. – Po nazwisku pojechałem, na co mój rozmówca zareagował błyskawicznie. Skąd wiem, jak Jasiek ma na nazwisko, skoro w grupie nigdy się go nie używało? Zamarłem, ale zaraz udałem oburzonego: Co? Ja bym nie wiedział? – wspomina Jerzy. Był na siebie zły, bo popełnił błąd: przykrywkowiec nie może pokazać, że wie więcej.
Przez rok żył życiem ludzi gangu. Z czasem poznał ich problemy z kochankami, dziećmi, z urzędem skarbowym. Wiedział, że „Krakowiak” miał kilka zagranicznych aut, ale na co dzień jeździł polonezem, w którym trzeba było nieźle trzepnąć drzwiami, by się domknęły. Żołnierze przynosili z włamów kilogramy złota. Wśród biżuterii zdarzały się i sztabki. Mówili mu: weź, to na porycie twoich kosztów. Gdy szedł transport kokainy, nie było problemów, by puścić na lewo kilogram. Zresztą, w grupie każdy przycinał na boku. Przed „Krakowiakiem” rozliczał się np. z każdych 10 kg, ale u producenta brał więcej. – Kasa, jaką widziałam, przebijała wielokrotnie pensję podinspektora, którym wtedy byłem – mówi. Czy go kusiła? Jasne. Ale gdyby wziął, byłby sprzedajnym psem.
Oferta nie do odrzucenia
Jerzy dostarczył materiały, które pozwoliły aresztować i postawić zarzuty „Krakowiakowi”. Jego słowa potwierdził „Kastor” i inni przestępcy, którzy sprzedali Janusza T. Ten został zatrzymany przez policję 18 stycznia 1999 r. – Zocha, dzwoń do adwokata, to jakieś nieporozumienie, ja wkrótce wrócę – miał powiedzieć żonie, gdy wyprowadzano go z domu w Będzinie. Nie spodziewał się, że to zajmie blisko 20 lat.
Wiesław Cz. („Kastor”) jeszcze pod koniec 1998 r. został zatrzymany przez policję. Najwyraźniej nie miał ochoty na długą odsiadkę. To był czas, gdy obowiązywała ciągle nowa i wzbudzająca kontrowersje wśród prawników ustawa o świadku koronnym. „Kastor” stał się jednym z nich, dostał policyjną ochronę, nowe nazwisko, obiecano mu operację plastyczną.
Jerzy wyszedł z tej operacji czysto. Pozostał poza podejrzeniem grupy. Materiały CBŚ w Katowicach potwierdziły to jednoznacznie. Dlatego jeszcze dwa miesiące po aresztowaniu Janusza jeździł do Katowic. Dostał nawet propozycję przejęcia schedy po „Krakowiaku”. – Gangsterzy widzieli we mnie najlepszego kandydata, ale nie miałem zgody na kontynuowanie operacji. Żałuję, bo pod koniec 1999 r. do Polski wchodziła niebezpieczna grupa z byłej Jugosławii. Szukała w Polsce mocnego składu, a zajmowała się wszystkim, z czego były pieniądze. Porwania, narkotyki, materiały wybuchowe, fałszerstwa… Byli m.in. współwłaścicielami wielkiej dyskoteki na obrzeżach Katowic. Gdybym został szefem, możliwości infiltracji byłyby nieograniczone – mówi.
Proces Janusza T. rozpoczął się w 2001 r. przed Sądem Okręgowym w Katowicach. Pierwsza rozprawa zakończyła się skandalem. Skuty kajdanami „Krakowiak” niespodziewanie przyznał, że jest „człowiekiem z miasta i wszystkich wyśle do piachu”. Chwilę później śpiewał „Kawiarenki” i rozbierał się do naga. W sprawie gangu toczyło się potem kilka niezależnych procesów. Sam Janusz pokazywał się w różnych odsłonach. Najpierw szaleńca, potem nawróconego grzesznika, który na rozprawy przyjeżdżał z Pismem Świętym. O wiele czynów oskarżał Zdzisława Ł. („Zdzicho”), nazywając go szatanem wcielonym.
Kilka miesięcy temu podczas jednej z kolejnych rozpraw Janusz T. mówił: – Siedzę 20 lat za coś, czego nie zrobiłem. Kiedy policja zabrała mnie z domu, moje dzieci były małe. Teraz mam już pięciu wnuków. Kiedy mnie odwiedzają, pytają: „Dziadek, kiedy wyjdziesz na wolność?”.
Przed Sądem Apelacyjnym w Katowicach 25 kwietnia zakończył się główny wątek procesu. Sędziowie nie mieli wątpliwości, że w latach 90. na Śląsku, w Zagłębiu i na Podbeskidziu działał „związek przestępczy o charakterze zbrojnym” kierowany przez Janusza T. – Ten związek był zhierarchizowany i nastawiony na zyski z przestępczej działalności – podkreślał na sali rozpraw sędzia Andrzej Ziębiński.
Sąd uwzględnił 13 zarzutów i uznał, że „Krakowiak” dopuścił się m.in. napadów z bronią w ręku oraz kradzieży. Suma wymierzonych mu kar za poszczególne czyny wyniosła 49 lat. Orzeczono jednak karę łączną 15 lat pozbawienia wolności. Jednocześnie sędziowie zdecydowali o uchyleniu wobec „Krakowiaka” tymczasowego aresztu.
– Zakończony został główny wątek sprawy, ale w kwestii trzech najpoważniejszych zarzutów sąd uznał, że wymagają one ponownego rozpoznania – mówi DGP sędzia Robert Kirejew, rzecznik Sądu Apelacyjnego w Katowicach.
Do ponownego rozpoznania przez katowicki sąd okręgowy skierowano zarzut dotyczący zlecenia zamachu na szefa mafii białoruskiej w Polsce. Za ten czyn „Krakowiak” oraz Marek M., ps. Oczko, zostali skazani w 2016 r. przez sąd pierwszej instancji na 25 lat więzienia. Do rozpatrzenia idzie też kwestia usiłowania zabójstwa mężczyzny w Koninie oraz produkcji amfetaminy. Wątpliwości sądu budzą zeznania świadka koronnego, który opowiadał, że szczegóły zamachu na szefa mafii białoruskiej w Polsce omawiano w jednym z katowickich hoteli. W ocenie obrony takiego spotkania w ogóle nie było.
Areszt, w którym „Krakowiak” spędził blisko 20 lat, został zaliczony na poczet kary. – Według stanu na moment wydania ostatniego wyroku Janusz T. miał wyjść na wolność w październiku 2021 r. – mówi sędzia Kirejew. Sytuacja jednak się zmieniła, gdyż 11 czerwca Sąd Okręgowy w Katowicach wydał wyrok łączny, którym objął wszystkie dotychczasowe skazania Janusza T. i 14 wcześniejszych wyroków zredukował do jednej kary łącznej 15 lat pozbawienia wolności. Na jej poczet zaliczył dotychczasowy pobyt w więzieniu, uznał więc karę za wykonaną w całości i nakazał natychmiastowe zwolnienie Janusza T. z zakładu karnego. – To oznacza, że właśnie opuścił on mury więzienia. Sąd wydający wyrok łączny nie mógł postąpić inaczej. Musiał stosować przepisy w wersji najkorzystniejszej dla skazanego, a do 2010 r. kodeks karny nie zezwalał na orzeczenie kary łącznej powyżej 15 lat pozbawienia wolności, jeśli wcześniejsze kary nie były wyższe od 15 lat. Mogło być inaczej, gdyby ostało się skazanie na 25 lat, jednakże takie rozstrzygnięcie jest obecnie mało prawdopodobne z uwagi na uchybienia w dotychczasowym postępowaniu dowodowym, na które wskazał Sąd Apelacyjny, uchylając ostatni wyrok w części dotyczącej najpoważniejszych zarzutów.
Będę się bronił
Jerzy jest dziś na emeryturze. Dostaje ok. 1700 zł, bo objęła go ustawa dezubekizacyjna. To dlatego, że przez niespełna cztery lata pracował w SB. Najpierw pracował w Biurze C, czyli w archiwum, a następnie w Departamencie V, czyli dzisiejszym odpowiedniku tzw. dojebu, czyli Departamentu Ochrony Interesów Ekonomicznych Państwa. – W 1989 r. miałem 32 lata. Mogłem sobie dać spokój z RP i zrobić to, co mój przyjaciel. Obaj byliśmy już spakowani. On wyjechał do Legii Cudzoziemskiej, ja zostałem. Włączył mi się sentyment za AT (oddziały antyterrorystyczne) – mówi. Wspomina, jak w latach 90. w USA, w Arizonie odbywały się szkolenia organizowane dla polskich oficerów. Amerykanie wiedzieli, gdzie wcześniej pracował. Nie przeszkadzało im SB. Szkolenia przykrywkowe przechodził potem w Niemczech w 1996 r.
Ostatnim miejscem pracy Jerzego było CBŚ, skąd na emeryturę przeszedł w 2009 r. Odchodził z Brązowym Krzyżem Zasługi i Srebrną Odznaką Zasłużony Policjant. Napisał do szefa MSWiA, odwołując się z art. 8a ustawy dezubekizacyjnej. Może nie dosłownie, ale usłyszał, że 4 lata w SB przekreślają wszystko, co zrobił. Że to za dużo w stosunku do 28 lat całej służby. Nie pomogła nawet opinia z KGP, gdzie wyczerniono: pracował ze szczególnym narażeniem zdrowia i życia.
Co by się stało, gdyby został zdemaskowany przez „Krakowiaka”? – To pytanie retoryczne – odpowiada. I dodaje: – Politycy ukarali mnie ustawą, uznali za człowieka niegodnego zaufania. Jak w takim razie należałoby teraz potraktować moje zeznania? W końcu po każdej zakończonej robocie byłem przez wiele godzin przesłuchiwany przez prokuratora.
Wie, że „Krakowiak” wyszedł na wolność. – Tak zadecydował sąd, który musiał uwzględnić przepisy najkorzystniejsze dla skazanego. Mnie odmówiono prawa do procesu i obrony swojego imienia. Dlatego jeśli cokolwiek wyczuję, wykorzystam wszystkie swoje umiejętności. Będę się bronił – mówi. – Mam się dać zabić, by ktoś wygłosił mowę nad trumną, jaki to wspaniały oficer zginął w ramach zemsty środowiska przestępczego? Wtedy dopiero będę kimś?
Nie pomogła opinia z KGP: pracował ze szczególnym narażeniem życia
Jeśli chcesz podzielić się z nami informacjami, skontaktuj się z DGP za pośrednictwem bezpiecznego adresu e-mail: dziennik@tutanota.com