33-letnia kobieta nie chciała, żeby jej dzieci spóźniły się do szkoły. Wsadziła je do samochodu i wyjechała na drogę w Wojcinie koło Sulejowa (łódzkie). Przejechała zaledwie 300 metrów, kiedy w jej auto uderzył rozpędzony tir.

Reklama

Kierowca ciężarówki prawdopodobnie zasnął za kierownicą. Inaczej trudno wyjaśnić to, co się stało. Tir nagle zjechał ze swojego pasa drogi. Na jezdni nie widać żadnych śladów hamowania. Ciężarówka uderzyła w dwa auta. Jedno odbiło w bok i stanęło przy drodze. Pięć osób, które w nim siedziało, może teraz mówić o niewyobrażalnym szczęściu. Prawie nic im się nie stało.

Drugie auto, opel omega kombi, którym jechała kobieta i dwójka dzieci, po uderzeniu momentalnie stanęło w ogniu. Zapalił się autogaz. Jeden ze świadków wypadku podbiegł do samochodu, zbił w nim szybę i wyciągnął z wozu ośmioletniego chłopca. Gasił go własnymi rękami.

"To dziecko płonęło. Musiałem je uratować. Potem chciałem wyciągnąć następne osoby. Ale się nie dało" - opowiada Rafał Franaszczyk, świadek tragicznego wypadku. "Jeszcze chwilę przedtem mijałem tę rodzinę. Kobieta skinęła mi głową. Zaraz potem usłyszałem huk zderzenia. Ich auto zniknęło mi z oczu".

Reklama

W płomieniach zginęły 11-letnia dziewczynka i jej mama. Ośmiolatka przetransportowano śmigłowcem do szpitala. Lekarze walczą o jego życie.