O rekonstrukcji rządu mówi się od blisko roku. To nie dziwota. U nas bowiem ledwie rząd zostanie powołany, już media domagają się dokonania w nim zmian kadrowych. Tak jest i teraz. Z tym, że usunięcie ministra Ćwiąkalskiego otworzyło nowy rozdział w 14-miesięcznej historii rządu Donalda Tuska.

Reklama

Zasada Ćwiąkalskiego
Po raz pierwszy w historii transformacji z rządu ustąpił minister - formalnie na własną prośbę - z tytułu błędu formalnego popełnionego przez służby mu podległe. Gdyby ta zasada obowiązywała rok temu, w rządzie nie byłoby już ministra Klicha. Musiałby zostać usunięty za katastrofę lotniczą w Jarosławcu. To samo czekałoby ministra Drzewieckiego - za nieudane zawieszenie zarządu PZPN, czy wreszcie ministra Arabskiego za chryję, jaką wywołał odmawiając prezydentowi miejsca w samolocie rządowym. Tę listę można poszerzyć. Rzecz w tym, że nie wiadomo, czy zasada zastosowana przez premiera wobec ministra Ćwiąkalskiego ma odtąd obowiązywać członków gabinetu, czy też okaże się wydarzeniem incydentalnym, stosowanym po uważaniu, a więc wobec ministra, który - jak powiedział poseł Palikot - był w trzecim dopiero kręgu ludzi Tuska. Ale zostawmy te rozważania na boku, aby wskazać ministrów rzeczywiście nadających się do zwolnienia bądź takich, którym to zwolnienie grozi.

Sądzę, że na tej wysoce hipotetycznej liście na poczesnym miejscu znajduje się minister obrony Bogdan Klich. Po pierwsze, nie należy on do najbliższego kręgu zaufanych premiera. Po drugie, jest człowiekiem, któremu przyszło działać w skrajnie niekorzystnych warunkach, jakie stwarza Kancelaria Prezydenta. W związku z tym jest on stale narażony na afronty ze strony szefa państwa, wyrażające się m.in. obstrukcją w stosunku do zamierzeń awansowych. A w wojsku przełożony pozbawiony możliwości awansowania podwładnych, jeśli jest ceniony, to i tak traktowany z przymrużeniem oka. Z tej racji minister nie rozwiązuje premierowi problemów, tylko je co najwyżej stwarza. Do tego dochodzi sprawa z żoną szefującą fundacji kooperującej z wojskiem. A takie sytuacje, mniejsza czy wyssane z palca, są konfliktogenne.

Zaufańcy i przegrani
Gdybym był podpowiadaczem premiera, poradziłbym mu pozbycie się ministra Drzewieckiego. Tyle, że nie zostałbym wysłuchany. Minister sportu należy do ludzi z pierwszego kręgu zaufańców. Zasłużył sobie na to finezją w kopaniu piłki na boisku dozorowanym przez Tuska. Mimo to uważam, że minister przez swą nieudolność, wykazaną przy okazji przepędzania starego zarządu PZPN, nie popisał się refleksem politycznym, a wręcz przeciwnie, dowiódł, iż łatwo może premiera wpędzić w znaczące - Euro 2012 - kłopoty.

Reklama

Przechodząc do innych osób, które zasiadają we wtorki za owalnym stołem w kancelarii premiera, powiem krótko, że nie stwarzałbym trudności Ewie Kopacz w jej próbie rejterady z Pałacu Paca w Warszawie do Parlamentu Europejskiego. Do minister zdrowia przylgnął bowiem stygmat klęski i nie zanosi się na to, aby jej reforma służby zdrowia, wcale nie najgorsza, mogła w perspektywie dwu lat zakończyć się sukcesem. A polityka - o czym zresztą Tusk wie najlepiej - jest zajęciem, z którego prędzej czy później wypychani poza nawias są ludzie przegrani.

Dziwię się zatem przywiązaniu premiera do ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka. Symbolizuje on, mniejsza czy zasłużenie, nieudolność w budowie autostrad. Od przyszłego roku ma być lepiej, ale już dziś wiadomo, że autostrada Berlin - Moskwa póki co zakończy się w Strykowie, a z planu dotyczącego tzw. tras szybkiego ruchu wybudowanych zostanie nieprzyzwoicie mało odcinków. Co, zważywszy na liczbę zabitych na drogach z racji niedorozwoju polskiego drogownictwa, nie satysfakcjonuje nikogo. Stąd stwierdzenie, że Grabarczyk wizerunkowo nie zrobił premierowi dobrze jest truizmem.

Bomby z opóźnionym zapłonem
Wiele zamieszania powodują dwie panie minister od spraw edukacyjnych. Działalność Katarzyny Hall i Barbary Kudryckiej jak dotąd nie przyniosła znaczącego postępu, a pomysły minister Hall - posyłania sześciolatków do szkół - wprowadzano po bałaganiarsku, wywołując irytację rodziców. Natomiast minister Kudryckiej zręcznie udaje się jedynie oddawać pieniądze przeznaczone na naukę, bo pomysł wprowadzenia punktów dla studentów, mówiąc oględnie, jest niewypałem. Oba resorty edukacyjne przypominają dwie bomby z zapóźnionym zapłonem.

Ten negatywny przegląd kadrowy gospodarstwa Donalda Tuska należałoby zakończyć na ministrach peeselowskich. Niezależnie od swego poziomu, ze względów politycznych są oni jednak nie do ruszenia. Od razu powiem nieodkrywczo, że małżeństwo Tuska i Pawlaka nie jest związkiem z miłości, lecz z rozsądku. Co widać i słychać. Obaj panowie znając swe ograniczenia godzą się z tym, a nawet więcej - dla dobra wspólnego wykazują się wielką determinacją w niezrywaniu raz zawartego związku. Na wszelki wypadek dają do zrozumienia, że w koalicji zamierzają pozostać dłużej niż jedną kadencję. Te zapewnienia mają moc polityczną i dowodzą, że konkurencyjne PiS, nie mając tzw. zdolności koalicyjnych, skazane jest na bycie wieczną opozycją. Wniosek: Tusk czy zmienia, czy nie zmienia ministrów, i tak wyjdzie na swoje!