Polska gospodarka broni się przed światowym kryzysem. Ciągle nie wiemy, co to recesja, a samo pojęcie kryzysu jest szczęśliwie dla większości z nas określeniem abstrakcyjnym. Pytanie: jak długo? I czyja to zasługa? Czy wypracowanej przez lata dobrej kondycji krajowej ekonomiki, czy talentów Donalda Tuska i Jacka Rostowskiego? Czas przyjrzeć się temu, co rząd realnie zrobił w zabezpieczeniu Polski przed skutkami światowej dekoniunktury. Złe czasy nie miną szybko, a skutki załamania gospodarczego naszych sąsiadów mogą poważniej niż dotychczas dotknąć Polskę już za kilka miesięcy.

Reklama

Dziś już wiadomo, że tuż po 7 czerwca, czyli po wyborach europejskich, zacznie się w Sejmie gorąca debata o stanie polskiej gospodarki i finansów publicznych. - Pochwaliłem się przyjacielowi pracującemu w Ministerstwie Finansów swoim lipcowym urlopem - opowiada Marek Wikiński, poseł SLD zasiadający w sejmowej komisji finansów. - Przyjaciel zapytał, czy na pewno wyjeżdżam w lipcu. A po uzyskaniu odpowiedzi twierdzącej powiedział, że to wyjątkowo źle wybrany termin.

Dlaczego? Bo w lipcu Sejm będzie w wirze prac nad nowelizacją budżetu. To tajemnica poliszynela powtarzana w Sejmie przez posłów koalicji i opozycji. Oficjalnie nie jest podana do szerszej wiadomości z racji kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Jednak to, że od razu po wyborach rząd ogłosi oficjalnie nowelę, to wiadomość, którą można uznać za pewną na sto procent. - Nie można wykluczyć takiej możliwości - dyplomatycznie odpowiada szef klubu parlamentarnego PO i jednocześnie przewodniczący sejmowej komisji finansów Zbigniew Chlebowski. Inny ważny polityk Platformy, już anonimowo, dodaje: -Jestem pewny, że tak będzie. Oczywiście oficjalna decyzja jeszcze nie zapadła, ale w ministerstwie trwają prace.

O pracach nad nowelizacją donoszą też posłowie opozycyjni korzystający z własnych źródeł w ministerstwie przy ul. Świętokrzyskiej. Już ostrzą sobie zęby, bo praca nad nowelizacją budżetu będzie dla nich doskonałą okazją, by przeczołgać ministra Jacka Rostowskiego i cały rząd. Opozycja już drukuje wszystkie wcześniejsze wypowiedzi Rostowskiego i polityków PO broniących dotychczasowej wersji budżetu, stwierdzeń, że nie będzie zwiększania deficytu finansów publicznych, wreszcie tego, że restrykcyjnie oszczędnościowa polityka gabinetu Donalda Tuska jest najlepszym dla Polski zabezpieczeniem przed wielkim kryzysem.

Reklama

Opozycja będzie miała używanie, bo bez trudu znajdzie słowa Rostowskiego twierdzącego, że zwiększanie deficytu, jest nie dość, że szkodliwe, ale i niepotrzebne. Ta metoda jednak będzie jedyną możliwą dla urealnienia planu dochodów i wydatków państwowych. Bo skąd brać pieniądze? Urzędy skarbowe od grudnia sygnalizują spadek wpływów z dziś obowiązujących podatków. Koniunktura w gospodarce wskazuje, że pod tym względem będzie jeszcze gorzej. Podwyższenie podatków nikomu z rządu, poza resortem finansów, nie przechodzi dziś przez głowę.Politycy PO wskazują na dwa źródełka o zdecydowanie słabej wydajności.

Pierwsze to sygnalizowane przez ministra Rostowskiego podniesienie niektórych składek, np. emerytalnej. Drugie to szukanie dalszych oszczędności w ministerstwach. Tam jednak po podobnej już operacji robionej zimą nie ma już wielu wydatków do obcięcia. Ministrowie, tak jak szef MON Bogdan Klich, buntowali się już wtedy. Dziś, gdy większość instytucji - w tym policja podlegająca wpływowemu wicepremierowi Grzegorzowi Schetynie - ledwie zipie, ten bunt byłby bardzo prawdopodobny.

Politycy opozycji wskazują na jeszcze jedną metodę szukania oszczędności. To kreatywna księgowość polegająca na przekładaniu do budżetu pieniędzy z funduszy i agencji rządowych, a następnie zmuszanie tych instytucji do zaciągania kredytów w bankach. Precedens już jest, tak bowiem został potraktowany Krajowy Fundusz Drogowy. - Inną formą inżynierii finansowej jest przesuwanie płatności za zamówienia rządowe. MON brało sprzęt z Bumaru i nadal nie zapłaciło z 2008 rok - dorzuca Paweł Poncyljusz z PiS.

Reklama

Na razie oszczędności budżetowe i niesolidność w płaceniu nie zwiększają skali kryzysu. Latem jednak stanie o to pytanie. Bo czy po kolejnych oszczędnościach i możliwym załamaniu wpływów podatkowych starczy pieniędzy na bieżącą działalność służby zdrowia, oświaty, policji, wojska? W rządowym planie działań antykryzysowych na razie trudno jest znaleźć na to odpowiedź.

Oficjalną wykładnią działań antykryzysowych jest ponad 100-stronicowy dokument przygotowany przez ministra z kancelarii premiera Michała Boniego. Dokument zatytułowano "Podsumowanie 500 dni pracy rządu Donalda Tuska i koalicji PO - PSL". To jednocześnie jedyny materiał programowy, jaki otrzymali posłowie PO jako pomoc w przygotowywaniu się do spotkań z okazji 500 dni rządu.

Walce z kryzysem poświęcono dwa pierwsze rozdziały. Spis kilkudziesięciu działań, zaprezentowanych jako powody do chwały, otwiera "ustawowe umocowanie prac Komitetu Stabilności Finansowej". Dlaczego to, nie wiadomo. Nie jest to bowiem wydarzenie najważniejsze ani też pierwsze pod względem chronologii. Ta nic niemówiąca opinii publicznej instytucja to ciało, w którym spotykają się minister finansów, prezes NBP i szef Komisji Nadzoru Finansowego. Komitet istniał już wcześniej, zmiana ma charakter kosmetyczny, ale jej apologeci twierdzą, że dzięki niej jest lepszy przepływ informacji.

Najważniejszym z punktu widzenia zwykłych ludzi posunięciem było podniesienie poziomu depozytów bankowych gwarantowanych w 100 proc. do poziomu 50 tys. euro. To, trzeba przyznać, było szybkie działanie, bo zostało uchwalone w końcu listopada. Ale... Nie wiadomo, czy można uznać to za zasługę rządu, bowiem ustawa została zgłoszona przez SLD.

Wyjątkowa jest też data. Prawie wszystkie inne działania antykryzysowe zostały przegłosowane przez Sejm w ostatnich dniach. Część z nich nie została jeszcze ogłoszona lub podpisana przez prezydenta. Prace nad nimi trwały też bardzo długo. Ustawa o dokapitalizowaniu Banku Gospodarstwa Krajowego 2 mld złotych została przegłosowana 2 kwietnia. Prace nad nią zaczęły się jednak w listopadzie. - Dlaczego tak długo? W tym Sejmie przechodzą szybko tylko ustawy polityczne. Takie jak ta ograniczająca finansowanie partii - narzeka Aleksandra Natalli-Świat, PiS-owski cień ministra finansów. - Nieprawda. W Sejmie projekt przeszedł przez półtora miesiąca. Sam ponaglałem komisję finansów, by szybciej pracowała - odpiera zarzut Chlebowski.

Platformerski szef komisji mówi prawdę o sejmowej części prac nad ustawą. Ale lojalnie wobec rządu nie dodaje, że legislacyjną czarną dziurą są ministerstwa i kancelaria premiera. To tam powstają projekty, często jako reakcja na pomysły rzucone przez premiera (tak jak w przypadku daty wejścia do strefy euro). Stąd ciągle nie wiadomo, kiedy zaczną obowiązywać nawet tak sztandarowe pomysły jak wsparcie dla ludzi, którzy po utracie pracy nie będą w stanie spłacać kredytów za swoje mieszkania. Podobnie jest z rozwiązaniami przyspieszającymi wypłatę świadczeń z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych dla pracowników niewypłacalnych firm. Oba projekty znalazły się w spisie rządowych zasług, jednak z małym dopiskiem w nawiasie: Rada Ministrów finalizuje prace nad projektem ustaw. - Mam nadzieję, że będą w Sejmie jeszcze przed wakacjami - mówi Chlebowski. A to znaczy, że od momentu pierwszego czytania do podpisu prezydenta upłyną jeszcze trzy miesiące. Pod warunkiem że nikt tych rozwiązań nie oprotestuje.

To powoduje, że nie znamy jeszcze skuteczności działań kryzysowych. Tylko jedno - podniesienie wysokości gwarancji lokat - odniosło niekwestionowany pozytywny skutek. To jeden z powodów, dla których Polacy nie zaczęli wycofywać masowo z banków swoich lokat. A wiadomo, że gdyby stamtąd uciekło około 10 proc. oszczędzających, to by doprowadziło do załamania całego polskiego sektora bankowo-finansowego. Trudno np. ocenić, czy rację ma rząd, czy opozycja w debacie o sensie dokapitalizowania BGK. Krytycy kwestionują danie pieniędzy temu bankowi, a nie np. PKO BP. Bowiem BGK ma mało oddziałów, co może powodować, że nie będzie szybko i sprawnie działał jako instytucja poręczająca programy rządowe.

- W kryzysie trzeba działać błyskawicznie. U Baracka Obamy od pomysłu do przemysłu mijają tylko dwa tygodnie - twierdzi Marek Borowski z SdPl, były minister finansów w rządzie Waldemara Pawlaka. Wprawdzie Obama nie jest aż tak szybki, jak go zachwala Borowski, ale rzeczywiście od momentu objęcia władzy w końcu stycznia robi wrażenie polityka bardziej energicznego w walce z kryzysem niż nasi przywódcy. Ci radują się małą notką z amerykańskiego tygodnika "Washington Post", gdzie w zeszłym tygodniu pochwalono Tuska i postawiono go za wzór Obamie. "Washington Post" pochwalił liberalizm polskiego premiera, szczególnie to, że nie pompuje miliardów tak jak Obama, i władze innych krajów Zachodu. "Washington Post" co prawda nie zauważył, że Tusk nie pompuje pieniędzy, bo ich nie ma, ale ocena amerykańskiego periodyku poprawiła nastroje całej koalicji: -Zagranica docenia, że rząd nie uległ panice i podjął rozsądne środki - cieszy się Eugeniusz Kłopotek z PSL, uczciwie przypominając, że w tym samym czasie Międzynarodowy Fundusz Walutowy ogłosił prognozę, według której Polsce grozi w tym roku recesja.

Ale Obama mimo wszystkich do niego zastrzeżeń nie przypisuje sobie jako własnych osiągnięć poprzednika. Polski rząd jako jeden z większych sukcesów własnej polityki finansowej podaje uchylenie przez Komisję Europejską wobec Polski procedury nadmiernego deficytu, czyli jednej z najważniejszych przeszkód w drodze do strefy euro. KE podjęła tę decyzję w lipcu 2008. Autorzy rządowego dokumentu zapomnieli jednak dodać, że była możliwa tylko dzięki uwzględnieniu wskaźników gospodarczych i finansowych Polski za lata 2006 i 2007. Wtedy jednak PO nie rządziła. Na dodatek wizja nowelizacji budżetu i zwiększenia deficytu może zmusić KE do przywrócenia stanu z lipca 2008.

Rządowi PR-owcy lekką ręką dopisali do listy własnych sukcesów także obniżkę podatków: "Dzięki obniżeniu podatku dochodowego od osób fizycznych, uldze na wychowywanie dzieci, a także obniżeniu składki rentowej w 2009 r. w kieszeniach obywateli pozostanie w porównaniu z 2007 r. prawie 35 mld zł więcej". Fakt, PO głosowała za tymi ulgami, ale jako opozycja. Każdy z tych projektów został uchwalony za rządów PiS.

W tej sytuacji punktowanie polityki finansowej i działań antykryzysowych rządu przychodzi opozycji z łatwością. Jednak oddźwięk tego jest na razie słaby, bowiem dotyczy materii abstrakcyjnej dla prawie całej opinii publicznej, a nawet dla większej części klasy politycznej. Na dodatek opozycja nie ma pomysłu na plan alternatywny. Oczywiście, rząd powinien zrezygnować z przypisywania sobie nie swoich zasług, propagandy sukcesu, także pouczania i atakowania - tak jak niepotrzebne były słowa Rostowskiego o PiS jako ekonomicznych ignorantach. Jednak krytycy, choć celnie punktują zaniedbania, nie proponują rewolucji. Wprawdzie Aleksandra Natalli-Świat od dawna mówiła o potrzebie zwiększenia deficytu, ale czy sama, rządząc, by to zrobiła? Przykład rządów PiS i twardej ręki Zyty Gilowskiej pokazuje, że PiS-owski minister finansów w dzisiejszej sytuacji też raczej byłby zachowawczy tak jak Rostowski. Krytykujący z lewicowych pozycji Marek Borowski jest spadkobiercą liberalnej polityki finansowej poprzednich rządów. Wszak na początku lat 90. był wiceministrem w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego, a z rządu Pawlaka odszedł w proteście przeciw odwołaniu Stefana Kawalca (wówczas podwładnego Borowskiego), który potem był jednym z głównych doradców ekonomicznych Platformy.

Rostowskiemu zarzuca się, że jest ekonomicznym doktrynerem. - Szaman polskich finansów, czaruje rzeczywistość - recenzuje go Wikiński. - Rostowski jest ortodoksyjnym przedstawicielem szkoły gospodarczej, która z rezerwą podchodzi do pobudzania gospodarki - mówi koalicjant z PSL Janusz Piechociński, który od razu dodaje: - Na szczęście nie trzyma się ostatnio sztywno tej ortodoksji.

To doktrynerstwo czy, jak kto woli, wierność wolnorynkowym ideałom, podoba się premierowi. Od miesięcy pozycja Rostowskiego rośnie. Tusk ma mu całkowicie ufać, co nawet rodzi plotki o aspiracjach ministra finansów do objęcia stanowiska szefa rządu po wygranych przez Tuska wyborach prezydenckich. - Konserwatywny, starszy pan. Dobra prezencja, świetne kontakty w Europie. To przykrywa jego wady, np. ciągłe pomyłki w diagnozach ekonomicznych - mówi ważny polityk PSL.

Jest jednak pytanie, czy cnota liberalizmu nie jest cnotą z konieczności. Bo skąd polski rząd miał mieć pieniądze na pompowanie gospodarki? Skąd mógłby je pożyczyć? Na dodatek stałym zmartwieniem naczelnego księgowego kraju jest poziom sprzedaży polskich papierów skarbowych. Sądząc z bardzo licznych wypowiedzi, Rostowski bardzo się tym przejmuje. Ta dbałość jest niewątpliwie jego zasługą. Po lutowym załamaniu sprzedaży obligacji udało się z powrotem przywabić kupujących. Argument ministra, że sprzedaż byłaby niemożliwa w przypadku złej opinii o Polsce na rynkach światowych, trzeba uznać za całkowicie prawdziwy. Podobnie prawdziwe jest jego twierdzenie, że bez wiarygodności nie przyciągniemy nowych inwestorów, zwłaszcza w czasach kryzysu. Mimo ciężkich czasów pojawiają się jacyś inwestorzy - choćby Toshiba, która chce przenieść produkcję z Irlandii nad Wisłę. - Minister dzięki tym wszystkim działaniom ustabilizował kurs złotego. Obronił ją przed atakami spekulacyjnymi. Nie płacimy przecież za euro 5 złotych - dodaje poseł PO Waldy Dzikowski.

No i wreszcie naczelny argument Platformy - zachowujmy się spokojnie, bo ludzi ogarnie masowa panika. Rostowski też używał tego argumentu, ale była to raczej domena polityków i PR-owców.Minister mimo wielkiego wpływu na szefa rządu musi ustępować wymogom marketingu także w sprawach walki z kryzysem i polityki finansowej. Tak było niedawno, gdy Ministerstwo Finansów ustami wiceministra Jacka Kapicy ogłosiło zamiar wprowadzenia podatku ekologicznego płaconego przez właścicieli samochodów osobowych. Im starszy wóz, tym większy podatek -- taka miała obowiązywać zasada. Plany ogłoszono tuż przed wyborami europejskimi, a wiadomo, że ponad połowa aut w Polsce to samochody kilkunastoletnie. W kraj poszła plotka, że roczna opłata może wynieść nawet 3 tys. złotych, choć Kapica zarzekał się, że będzie to tylko kilkadziesiąt złotych. A wśród polityków, że nie chodzi tu o ekologię, tylko o znalezienie nowego źródła dochodów. Był to chyba jeden z pierwszych momentów, gdy związek między kryzysem finansowym a odpowiedzialnością rządzących przestał być abstrakcją dla zwykłych obywateli. Ale trzeba dodać, że pierwsze projekty ekopodatku powstały w MF jeszcze za rządów PiS.

Vox populi podziałał na ośrodek analityczny działający w kancelarii premiera pod wodzą Rafała Grupińskiego. Ministerstwo musiało wycofać się z planów, choć jak twierdzą np. politycy PSL, urzędnicy MF mieli się odgrażać, że wrócą z ekopodatkiem po czerwcowych wyborach. Czyli w czasie prawdziwych rozstrzygnięć, a nie PR-owskich przedstawień.

Dzisiejszy kryzys jest przyrównywany do tego z 1929 r. Podobnie modele walki z nim. Symbolem jednego jest ówczesny prezydent USA Herbert Hoover, który będąc twardym wyznawcą zasad wolnorynkowych, próbował ratować gospodarkę Stanów metodami z instrumentarium tradycyjnego liberalizmu. Tuż przed wyborami prezydenckimi 1932 r., gdy było widać ich nieskuteczność, sięgnął po bardziej "socjalistyczne" metody, np. roboty interwencyjne i państwowe finansowanie wielkich inwestycji. Było już za późno. Wybory wygrał Franklin Delano Roosevelt, który przeszedł do historii jako pogromca Wielkiego Kryzysu. Udało mu się to dzięki niespotykanej wcześniej interwencji państwa w gospodarkę.

Metody Tuska i Rostowskiego są niekiedy porównywane do polityki Hoovera. Nie do końca to dokładne, bo etatystyczna Polska jest zupełnie innym krajem niż Ameryka lat 20. i 30. Tusk jednak próbuje znajdować pieniądze na inwestycje infrastrukturalne. Gdyby mógł, to bez liberalnych skrupułów wyasfaltowałby pół Polski za pieniądze podatników. Ale jeśli - przy wszystkich różnicach między krajami, epokami i ludźmi - przyjmiemy porównanie do Hoovera, to czas zadać pytanie: kto z krytyków liberalnej polityki rządu jest polskim Rooseveltem? I jakie ma pomysły? Przy wszystkich zastrzeżeniach do premiera, kogoś takiego nie widać.