O twórczości Dalrymple'a pisze dziś na naszych łamach znany eseista Krzysztof Dorosz. Jego zdaniem Dalrymple w sposób najbardziej wnikliwy opisał zadziwiającą cechę współczesnej kultury, jaką stanowi odradzający się w niej kult dzikusa. Ten nowy dzikus nie jest już ani dobry, ani szlachetny. Jego buta i arogancja mogą budzić jedynie przerażenie.

Reklama

p

Krzysztof Dorosz*

Theodore'a Dalrymple'a refleksje o współczesnej kulturze

Mit szlachetnego dzikusa zwykliśmy wiązać z Janem Jakubem Rousseau, który wysławiał wrodzone dobro człowieka, twierdząc, że zło jest wyłącznie owocem nieprawidłowego wychowania i sprzecznych z ludzką naturą stosunków społecznych. Rousseau nie był jedyny - podobnie myśleli Shaftesbury, Richard Steele czy John Dryden, angielski poeta i dramatopisarz. Dryden pierwszy użył wyrażenia "szlachetny dzikus" już w roku 1672, choć wyobrażenie o naturalnym szlachectwie, nietkniętym ręką kultury, wywodzi się ze starożytności. Można więc zaryzykować przypuszczenie, że mit człowieka nieskalanej czystości i niewinności, ukształtowanego wyłącznie przez naturę, jest odwieczny, powraca zaś do ludzkich umysłów, kiedy tylko jest nań zapotrzebowanie. Takie zapotrzebowanie najwidoczniej dało o sobie znać w XVIII stuleciu, epoce rewolucyjnych przemian, w której niejeden myśliciel, szukając wyjścia z matni dotkniętego złem świata, przeciwstawiał czystą naturę skażonej cywilizacji i kulturze.

Reklama

Dziś, kiedy słyszymy o szlachetnym dzikusie, uśmiechamy się z politowaniem, przekonani, że ta naiwna baśń dawno już leży na śmietniku historii. Nic podobnego. Mit szlachetnego dzikusa nie tylko nas nie opuścił, ale wchodzi w naszą cywilizację coraz głębiej, opanowując światopogląd Europejczyków i Amerykanów. Tyle tylko, że nikt już nie mówi o dzikusach i nikt ludziom pierwotnym albo prymitywnym i prostackim nie przypisuje szlachetności. Dziś nie ma już takiej potrzeby. Prymitywizm i prostactwo zajęły w naszym świecie pozycję uprzywilejowaną. Królują w polityce i przeniknęły do obyczajów, skąd dawno już wygnano delikatność uczuć. Dyktują modę, smak, a nawet myślenie. Są wszechobecne w werbalnych układankach zwanych dziełami literackimi, w nieharmonijnych zestawach dźwiękowych uchodzących za muzykę lub popisach sztuki plastycznej, której zabrakło pomysłu, artystycznej organizacji, rzetelnego wykonania, a nawet smaku.

Oto - by sięgnąć po klasyczny już dzisiaj przykład - Joan Miró, utalentowany i dobry malarz, który zapragnął "zamordować malarstwo". W roku 1931 w wywiadzie udzielonym pismu "Ahora" powiedział: "Pewność mam tylko co do jednego: zamierzam niszczyć, niszczyć wszystko, co jest w malarstwie. Dla malarstwa mam najwyższą pogardę... Ono wywołuje we mnie odrazę". Prawie pół wieku później dziennikarz z francuskiego tygodnika "L'Express" powiedział malarzowi: "Publiczność śmieje się z pańskich prac, ale czasami sprawia wrażenie, jakby dostała po twarzy". "Tym lepiej - odpowiedział Miró - powinno się walić mocno. Przemoc wyzwala". W owym czasie malarz miał już zwyczaj ciskać farbą w płótno lub wypalać w nim dziury, oczekując pojawienia się miłych oku kształtów. Oczekiwanie okazało się jednak daremne. Rezultatem tych eksperymentów - pisze Theodore Dalrymple, angielski publicysta i lekarz z zawodu - było artystyczne i symboliczne zubożenie. Dalrymple pisuje dla konserwatywnego tygodnika "Spectator", a ponieważ nieraz bardzo inteligentnie nakłuwa balony naiwnych lewicowych stereotypów, uchodzi za pisarza arcyprawicowego. Dalrymple atakuje wszelaki - nie tylko lewicowy - humbug polityczny, społeczny i artystyczny, który można by określić mianem "kreatywnego niszczenia". Atakuje z pozycji nie tyle prawicowych, co zdroworozsądkowych, świadomy, że prymitywizm i prostactwo nie są odpowiedzią na cywilizacyjne wyzwania, a gloryfikacja szlachetnego dzikusa w jego nowoczesnych i ponowoczesnych przebraniach, dokonywana przez pozbawioną światopoglądowej busoli europejską inteligencję, jest niewybaczalnym grzechem. Niedawno Dalrymple wydał zbiór swoich artykułów pod wymownym tytułem "Our Culture, What's Left of It", czyli "Nasza kultura, co z niej pozostało". Na okładce widnieje trzy czwarte twarzy młodego człowieka, w którego uszach i nosie tkwią srebrzyste kółka, a z czubka głowy zwieszają się na czoło podobne do dredów warkoczyki zakończone niebieskimi supełkami. Policzki ma nieogolone, źrenice rozszerzone w kształcie pionowego rombu. Pomarańczowe tęczówki przypominają oczy jakiegoś drapieżnika - jego wzrok jest dziki, spojrzenie psychodeliczne, a na twarzy maluje się agresja i głupota. Z ludźmi tego rodzaju oraz z ich ofiarami (przeważnie kobietami), Dalrymple ma prawie codziennie do czynienia w swojej praktyce lekarskiej.

Reklama

Te kobiety dobrze zdają sobie sprawę - pisze - że mężczyźni, z którymi zawierają związki, mają zło wypisane na twarzach i ciałach, czasami w postaci wytatuowanych napisów w rodzaju "odp... się" albo "wściekły pies". Dlaczego więc żyją z nimi, dlaczego decydują się na dzieci, wiedząc lub przynajmniej wyraźnie przeczuwając, że po swoich partnerach nie mogą się spodziewać odpowiedzialnego ojcostwa? Dlaczego ignorują widoczne oznaki nadchodzącego nieszczęścia? Dlatego - twierdzi Dalrymple - że ich wybory oparte są przede wszystkim na pragnieniu przyjemności i chwilowym pożądaniu. Oto frywolność zła, wyniesienie przemijającej, czysto egoistycznej przyjemności ponad długotrwałe cierpienie innych, którym należy się odpowiedzialność i troska.

Theodore Dalrymple jest przekonany, że przyczyna frywolności zła i cierpienia ludzi, którzy mu ulegają, nie leży po prostu w społeczno-materialnych warunkach, w jakich ludzie ci wzrośli i żyją, lecz w wyobrażeniach intelektualnych i politycznych elit Wielkiej Brytanii oraz większości zachodniego świata. Intelektualiści tak długo i uporczywie propagowali pomysł, by wyzwolić człowieka z więzów społecznej konwencji i samokontroli, że rząd, bez żadnych nacisków z dołu, ustanowił prawa, które nie tylko zezwalały na pozbawione hamulców zachowania, lecz wręcz do nich zachęcały. Tak powstał system opieki społecznej, który chroni ludzi przed konsekwencjami własnych decyzji i zachcianek. To intelektualny klimat Wielkiej Brytanii - pisze Dalrymple - doprowadził do szeroko dziś rozpowszechnionego przekonania, że nieodpowiedzialne i egoistyczne zachowanie może uchodzić ludziom na sucho nie tylko materialnie, lecz również moralnie.

Taka moralna i materialna lekkość bytu jest wynikiem nieustannego i trwającego już od kilku stuleci poszerzania sfery wolności człowieka. Proces ten oparty jest na ogół na założeniu, że wszelkie stawiane tej sferze tamy w postaci norm, obyczajów i konwencji są złem zniewalającym twórczy potencjał jednostki ludzkiej. Na przykład transgresja - wielokrotnie podkreśla Dalrymple - stała się dzisiaj wśród elit intelektualnych przepustką na Parnas i Olimp. "Zadanie artystów zawsze polegało na zdobywaniu terenów obłożonych tabu" - pisze cytowany przez Dalrymple'a Norman Rosenthal, dyrektor wystaw w Królewskiej Akademii Sztuki w Londynie. To programowe zdanie pada we wstępie do katalogu głośnej wystawy pod tytułem "Sensation" pokazanej pod koniec lat 90. minionego wieku najpierw w Londynie, a później w Nowym Jorku. Wystawa istotnie wywołała sensację, niektóre eksponaty były niedostępne dla dzieci, przed budynkiem Akademii ustawiały się długie kolejki ludzi. Słynny już dzisiaj artysta Damien Hirst zatytułował jeden ze swoich obrazów "Piękne, obraz pocałujcie mnie, k..., w d..." oraz zaprezentował części krów, świń i owiec w formalinie. Kiedy zwrócono mu uwagę, że martwe zwierzęta w formalinie mógłby przedstawić każdy głupi, odparł: "Tak, ale przedtem nikt jeszcze tego nie zrobił".

Oto oryginalność transgresji, oto zdobywanie terenów obłożonych zakazami. Dalrymple cierpko zauważa, że nawet Norman Rosenthal prawdopodobnie nie uznałby filmu pokazującego zbiorowy gwałt dokonany przez młodych chuliganów na jego własnej siostrze za zdobywanie nowych terenów i przekraczanie tabu, po czym dodaje, że "życie człowieka cywilizowanego nie jest możliwe bez tabu, że niektóre zakazy są rzeczywiście uzasadnione i że wobec tego tabu nie jest po prostu złem, które należy pokonać - ta myśl jest zbyt subtelna dla estetów nihilizmu". Szlachetny dzikus - dodam od siebie - nie szczerzy już zębów w uśmiechu, lecz pokazuje ze złością tyłek, czego wystawa "Sensation" jest jednym z bardzo licznych przykładów. Innym jest przywołany przez Dalrymple'a wywiad z amerykańskim pisarzem Glenem Duncanem, o którym angielska dziennikarka pisze z aprobatą, że "posunął się jeszcze dalej w ciemnym lesie seksualnej przemocy i okrucieństwa" - dalej niż Mary Gaitskill, uznana autorka brutalistycznych utworów. Na wyznanie dziennikarki, która była "przyjemnie zaszokowana" sadomasochizmem książki Duncana, Dalrymple reaguje złośliwą ironią: "Oczywiście szok inny niż przyjemny byłby poniżej godności osoby z tej szczególnej kasty". Lecz członkowie owej kasty są przekonani, że sadomasochistyczne opisy zawarte w książce Duncana nie są ani lubieżne, ani nie mają posmaku sensacji. Sceny seksualne nie są wprawdzie dla wrażliwych, ale mają głęboki filozoficzny sens. "Dziwaczne gówno też przecież się zdarza" - powiedział autor dziennikarce - "a ja chciałem, żeby mój narrator musiał znaleźć sposób na życie nawet w tym świetle". Tylko czy gówno, nawet najbardziej dziwaczne, emituje światło? Nigdy o tym nie słyszałem.

Jeszcze innym, bardziej dramatycznym znakiem czasów, w których szlachetny dzikus pokazuje tyłek, są opisywane przez Dalrymple'a morderstwa, i to seryjne, popełniane nie z chęci zysku, pragnienia zemsty czy z nienawiści, lecz traktowane jako autoekspresja, kaprys lub działanie rekreacyjne. Jeden z artykułów autor poświęca słynnej niegdyś historii małżeństwa West, które według wszelkiego prawdopodobieństwa zabiło, poddając przedtem okrutnym torturom, kilkadziesiąt osób, w tym własne dzieci. Motywy były na ogół seksualne. W pewnym momencie ich 13-letni syn uciekł z domu i mieszkał jakiś czas u przyjaciół. Kiedy wrócił, został mocno pobity przez ojca, który oświadczył mu, że już niedługo dojdzie do wieku, gdy będzie spółkował z własną matką - rzecz dla chłopca zupełnie naturalna. Kiedy najstarsza, 16-letnia córka państwa West odrzuciła "zaloty" swego ojca, usłyszała, że jest lesbijką. Została wkrótce potem związana, zgwałcona, zabita i pochowana w przydomowym ogródku. Głębokich przyczyn tej całej przerażającej sekwencji wydarzeń trudno oczywiście dociec. Oboje państwo West - domniemywa Dalrymple - byli ludźmi poważnie zboczonymi. Trudno jednak uniknąć wrażenia, że coraz bardziej zamazywana świadomość granicy między tym, co naganne i tym, co dozwolone oraz narastające wątpliwości, czy taka granica w ogóle istnieje, ułatwiły działanie parze przestępców. Społeczne przyzwolenie na wszelkie przejawy ludzkiej seksualności - pisze angielski publicysta - pozwoliło państwu West, których libido było silniejsze od zdolności myślenia, wyobrazić sobie, że żadne granice nie istnieją. Swoim gwałconym, a później zabijanym ofiarom mówili, że wszystko, co robią, jest po prostu "naturalne" i wobec tego dozwolone.

Jest to oczywiście przypadek skrajny, ale niestety dość typowy dla coraz szerzej rozlewającego się nurtu naszej kultury i cywilizacji, w którym króluje oderwana od świata ludzkich wartości popularna psychologia, a psychoterapia często gęsto promuje daleko posunięty egoizm i niepohamowane wyrażanie uczuć, które Dalrymple nazywa "niemożnością utrzymania emocji". Trudno zatem uwierzyć, by między transgresją opiewaną przez estetycznych pięknoduchów i transgresją państwa West lub ich wybitnych poprzedników, takich jak Stalin czy Hitler, nie istniał żaden związek. Szlachetny dzikus dawno już przestał być szlachetny: nie tylko pokazuje tyłek, lecz także bije, gwałci i morduje w przekonaniu, że to, co czyni, jest po prostu naturalne. Utwierdzają go w tym przekonaniu ci intelektualiści, którzy naturę człowieka uważają za wielkie dobro, skądinąd filozoficznie ją odrzucając. Warto przy okazji zwrócić uwagę na osobliwy paradoks tego sposobu myślenia. Oto bowiem intelektualiści ci sławią wolność jednostki, opowiadając się za znoszeniem wszelkich restrykcji i granic, a z drugiej strony, wchłonąwszy z entuzjazmem psychoterapeutyczny klimat naszych czasów, wszystkich ludzi, włącznie z najgorszymi przestępcami, uważają jedynie za ofiary takich czy innych okoliczności życiowych, odbierając im tym samym wolność i odpowiedzialność. Ludzka "naturalność" oczywiście niejedno ma imię - zbrodnia opatrzona patentem naturalności jest na szczęście stosunkowo rzadka. Dużo częstsza jest "transgresja pospolita". W wariancie politycznym jest nią demagogia, w sferze kultury niskiej - prostactwo i chamstwo, w dziedzinie kultury "wysokiej" natomiast bezsens uchodzący za sens albo bełkot przystrojony w szaty metafizyki tylko dlatego, że przekracza jakieś granice. Zjawisko to bynajmniej nie nowe. Dziś jednak większa jest jego intensywność i skala - obie odwrotnie proporcjonalne do merytorycznej czy artystycznej zawartości. Theodore Dalrymple poproszony został kiedyś przez redakcję pewnej gazety o udanie się na "koncert" grupy rockowej, która popisywała się przede wszystkim tym, że sikała i rzygała na publiczność, rzucając w nią cały czas wyzwiskami i zwracając się setki razy do każdego z zebranych per "ty sk... u". Autor nie odnotowuje, by publiczność miała coś przeciwko tym popisom. Zapewne uznała je za "naturalne".

Domeną szlachetnego dzikusa jest dzisiaj oczywiście seks, rozsławiony przez takie znakomitości seksuologii, jak Havelock Ellis, Alex Comfort czy Alfred Kinsey, przez psychologów, takich jak Wilhelm Reich czy pisarzy w rodzaju D. H. Lawrence'a. Ci ludzie na poważnie wierzyli, że jeżeli seks zostanie wyzwolony z wszelkich konwencji i zahamowań, na świecie zapanuje radość i szczęście. W głośnej powieści "Kochanek lady Chatterley" Lawrence - jak pisze Dalrymple - zawarł swoje credo, a zarazem testament dla świata. Oto on: "Wierzę w coś, wierzę w gorące serce. Wierzę przede wszystkim w gorące serce w miłości. Wierzę, że jeśli mężczyźni byliby w stanie pieprzyć się gorąco i z sercem i jeśli kobiety przyjmowałyby ich gorąco i z sercem, wszystko byłoby w porządku". Uznać ten pomysł za banał okresu dojrzewania - zauważa angielski publicysta - byłoby niesprawiedliwością wobec wielu inteligentnych nastolatków.

Havelock Ellis, który sam miał ponoć niemałe trudności z osiągnięciem seksualnego podniecenia, a wyglądał jak skrzyżowanie Rasputina z Tołstojem i Bernardem Shaw, uchodził za niepośledniego mędrca i zyskał wielką sławę po obu stronach Atlantyku w pierwszych kilku dekadach XX stulecia. Wierzył w pełne zjednoczenie dwóch dusz w akcie seksualnym; to mistyczne przeżycie miało prowadzić do jedni ze stwórcą wszechświata, którego Ellis oczywiście nie nazywał Bogiem, jako że był nowożytnym poganinem. Lecz by ów wielki cel osiągnąć, należało wyzbyć się wszelkich małostkowych konwencji i moralnych zasad. "Nasze koncepcje obowiązku, dobra i czystości należy zmienić i usunąć - pisał - to one właśnie są przeszkodą na drodze prowadzącej ku prawdziwemu dobru. [...] Przewiduję stanowcze odrzucenie wszelkiej stanowionej moralności, odrzucenie wszelkich restrykcji". Wyzwolony z wszelkich ograniczeń człowiek - komentuje filozofię Ellisa Dalrymple - odzyska swoje naturalne piękno, szczodry charakter i znów stanie się szlachetnym seksualnym dzikusem. Niestety - stwierdza z ironią angielski publicysta - Ellisowi i jemu podobnym piewcom niczym nieskrępowanej natury nigdy nie przyszło do głowy, że ów szlachetny dzikus może stać się prototypem człowieka jaskiniowego, chętnie odmalowywanego przez popularnych rysowników, który ciągnie za włosy swoją kobietę. Wbrew oczekiwaniom bowiem seksualna rewolucja nie przyniosła wcale spokoju ducha, lecz pomieszanie, konflikty i sprzeczności.

Tyle Theodore Dalrymple. Na koniec powiedzmy, że z jego artykułów wyłania się obraz szybko postępującej barbaryzacji naszej kultury i naszego świata. Barbaryzacji inspirowanej i wspomaganej przez inteligenckie ideologie, z których bodaj najważniejszą jest występująca w najrozmaitszych przebraniach i maskach ideologia szlachetnego dzikusa. Bardzo bym chciał, żeby Dalrymple się mylił, by jego opisy i sądy można było przypisać swadzie znakomitego publicysty, obdarzonego zdolnością obserwacji i ciętym językiem. Wystarczy mi jednak spojrzenie na otaczający świat, by przyznać angielskiemu autorowi sporo racji. Eric Voegelin, niemiecko-amerykański myśliciel, wywodził, że w europejskiej kulturze ostatnich kilku wieków ludzkie ego przestało dostrajać się do transcendencji i uległo skurczeniu. Ale to tylko jedna strona medalu. Druga to rozdęcie ludzkiego "ja", zwane przez Voegelina "egofanią"; rozdęcie oraz intronizacja, która owocuje kapryśną i prawie absolutną władzą. Współczesne ego bowiem nie toleruje żadnych instancji od niego niezależnych. Stąd jego szalony pęd do znoszenia wszelkich ograniczeń, wyrażania wszelkich uczuć i zaspokajania wszelkich pragnień. Ten pęd współczesne ego nazywa patetycznie drogą do wolności, choć wcale nie o wolność mu chodzi, lecz o samowolę.

Jeśli ta samowola nadal będzie rozkwitać, jeśli ludzkie ego nadal będzie sprawować władzę, a transgresja cieszyć się wzięciem u głupców i aprobatą intelektualistów, najbardziej ucierpi na tym inteligencja. Nie jako zręczność umysłu człowieka czy powstała we wschodniej i środkowej Europie warstwa ludzi wykształconych, lecz jako konstytutywna własność naszego człowieczeństwa, która pozwala nam dostroić się do transcendencji, uznać prymat dobra, prawdy i piękna oraz tworzyć taką umysłową, artystyczną, polityczną i społeczną kulturę, w której odkryty tyłek szlachetnego dzikusa nie zagraża zniszczeniem wszelkiego ładu, a myśl Goethego, że "w ograniczeniu dopiero znać mistrza" może się cieszyć uznaniem. Obawiam się jednak, że tak rozumiana inteligencja jest w dzisiejszym świecie w całkowitym odwrocie. Pełna wiary w postęp ludzkości i przejęta obrazem szlachetnego dzikusa, nie zauważyła nawet jego gołego tyłka, czyli populistycznej metamorfozy swoich ideałów. Dlatego powiedzenie frankistowskiego generała, Millana-Astray, rzucone w przypływie wściekłości w trakcie debaty z wybitnym hiszpańskim filozofem Miguelem de Unamuno na uniwersytecie w Salamance w 1936 roku nadal zachowuje złowieszczą aktualność: "Muera la inteligencia! Viva la muerte!" - "Śmierć inteligencji! Niech żyje śmierć!".

p

*Krzysztof Dorosz, ur. 1945, dziennikarz, eseista, tłumacz. Przez wiele lat pracował w Sekcji Polskiej Radia BBC. Publikuje eseje na temat kultury współczesnej, religii i literatury. Interesują go zwłaszcza związki między religią i polityką - zjawiska gnozy politycznej, nihilizmu i totalitarnych ideologii. Współpracuje m.in. ze "Znakiem" i "Przeglądem Politycznym". Opublikował tomy szkiców "Maski Prometeusza" (1989) i "Sztuka wolności" (2002). Kilkakrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nr 134 z 28 października ub.r. opublikowaliśmy jego tekst "Rewolucja populizmu".