Przeczytałam książkę Cezarego Łazarewicza „Żeby nie było śladów” o morderstwie Grzegorza Przemyka, o tym, jak gen. Kiszczak, gen. Jaruzelski, Służba Bezpieczeństwa, cały aparat władzy próbowali tę śmierć zatuszować, a winą obarczyć niewinnych. I choć o wszystkim wiedziałam, to z każdą stroną byłam coraz bardziej wściekła. Bo nikt nie został za tę śmierć ukarany.

Reklama

Kiszczak nie żyje, Jaruzelski nie żyje, milicjanci, którzy 12 maja 1983 r. bili 19-latka tak, że popękały mu narządy wewnętrzne, mają się świetnie. Esbecy zajmujący się sprawą i łamiący życie matce Przemyka i jego kolegom są w większości na dobrych emeryturach. Sprawdzam, co robi porucznik Jacek Ziółkowski, który na zlecenie Kiszczaka miał doprowadzić do tego, że niewinny kierowca karetki pogotowia Michał Wysocki weźmie na siebie śmierć maturzysty. W wolnej Polsce był komendantem policji na warszawskim Mokotowie, potem radnym.

Pytam Łazarewicza o Wysockiego, okazuje się, że jest tzw. świeckim zakonnikiem, mieszka sam w małym mieszkanku na Bemowie, od lat pisze o tym, co wydarzyło się 12 maja w komisariacie milicji przy ul. Jezuickiej na warszawskim Starym Mieście, w karetce, którą kierował, w pogotowiu na ul. Hożej i potem, kiedy trzymano go w areszcie. O próbach samobójczych, szantażach, że jeśli nie powie, że to przez niego Przemyk nie żyje, to swojego sześcioletniego synka będzie zeskrobywał z asfaltu. Dzwonię, następnego dnia jestem u Wysockiego.

Ma teraz 67 lat. Wtedy 34-latek, trzeci rok jeździł w pogotowiu, o tym, co robił wcześniej, nie chce za bardzo mówić.

Dziennik Gazeta Prawna / Maksymilian Rigamonti

MICHAŁ WYSOCKI: Głupi byłem, rozrabiałem. Może potem coś opowiem. Jak Ojciec Święty w 1979 r. przyjechał do Polski, to się odmieniłem. Od tamtej pory codziennie odmawiam różaniec. W pogotowiu zacząłem jeździć w 1980 r., byłem dobrym kierowcą, z dużym doświadczeniem, wcześniej byłem kierowcą Piotra Nurowskiego, który był szefem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Zginął w Smoleńsku. Ale pani chce o Grzegorzu Przemyku. Ci milicjanci, którzy go katowali, byli tylko wykonawcami.

MAGDALENA RIGAMONTI: Broni ich pan?

Nie. Chodzi o to, kto ich krył. Kiszczak, Jaruzelski, Milewski, ten minister spraw wewnętrznych, esbek, od 16. roku życia w bezpiece. I Urban. Zresztą z nim chcę się spotkać. Spróbuję go nawrócić.

I pana przyjaciel por. Jacek Ziółkowski ze służby dochodzeniowo-śledczej.

Reklama

Był głównym przesłuchującym. „Ziółek” na niego mówiliśmy. Udawał mojego przyjaciela, mówił, że chce pomóc. I ja mu wierzyłem. Dopiero z akt się dowiedziałem, co on robił, jak manipulował, jakie miał zlecenie. Był w grupie powołanej specjalnie do sprawy Przemyka. Jego zadaniem było sprawienie, bym się przyznał do zamordowania chłopaka. Przeczytałem w tych dokumentach, w wyciągu ze spotkań Biura Politycznego, że Kiszczak znał szczegóły tej sprawy. Wszystkie nazwiska, kolejność zdarzeń na pamięć. Podczas obrad Biura Politycznego potrafił mówić o tym przez godzinę bez kartki. To on stworzył kłamstwo, że Michał Wysocki zabił Przemyka, i trzymał się tego kurczowo. Zrobił wszystko, żeby obarczyć nas, sanitariuszy. Przecież wcześniej zaczęły się aresztowania lekarzy i sanitariuszy pogotowia fikcyjnie oskarżanych o pobicie bądź okradzenie pacjentów. Szykowano grunt, by udowodnić społeczeństwu, że w pogotowiu pracują zwyrodnialcy. Sprawdzano mnie, moje życie, pracę, rodzinę, znajomych, wszystko. Docierano do szkół, w których się uczyłem, przesłuchiwano ludzi, z którymi pracowałem. Tylko po to, żeby jakieś negatywne fakty z mojego życia wyciągnąć.

A pan miał jakieś negatywne fakty w swoim życiu?

Miałem. Życie miałem dosyć burzliwe. Będzie czas, to opowiem. Kiedy już siedziałem w areszcie, to o tym moim życiu opowiedział śledczym Jacek Szyzdek, sanitariusz, który ze mną jeździł na karetce. Skłócili nas wtedy, chcieli, żeby jeden na drugiego donosił.

Z nim pojechał pan do Przemyka?

Z nim. Jeździłem w pogotowiu na Hożej. Dostaliśmy wezwanie do komisariatu na Jezuicką.

Przyjechaliście koło godz. 17.

Wezwanie było, że psychiczny, że trzeba do psychiatry wieźć. Pielęgniarz przyniósł kartę. Pomyśleliśmy, że kolejny wariat. Wcześniej mieliśmy wiele takich spraw, że ludzie zatrzymani przez milicję udawali psychicznych, symulowali padaczkę. Robili to, żeby się wyrwać. Jacek Szyzdek był bardzo zdolny, nie pomylił się w żadnej diagnozie. Nigdy, prócz tej jednej. Prócz Przemyka.

Co się z nim działo?

Kiedy podjechaliśmy, wychodziło z komisariatu kilkunastu zomowców. Głowy spuszczali, jakby nas nie chcieli zauważyć. Już wiedzieli, co tam się stało.

Wtedy zaczęło się marnować pana życie.

Tak, ale ja jeszcze o tym nie wiedziałem. Kiedy przyjechaliśmy, słychać było krzyki, wyzwiska. Zobaczyliśmy, że chłopak wyzywa milicjantów, myśleliśmy, że to on jest ten psychiczny. Przyszedł dyżurny komisariatu Denkiewicz, zaczął opowiadać, co się działo na placu Zamkowym, że ci chłopcy się przewracali, wygłupiali, że nie dali się wylegitymować. Powiedział, że ten, co siedzi, jest do zabrania. To był Przemyk. Siedział jak taki flak. Trzymał się za brzuch. Bujał się. Nieobecny duchem. Włosy dłuższe, stargane, spocone, zakurzone. Pamiętam, jak był ubrany. I że miał bose stopy. Nic nie mówił, nie awanturował się, dziwiliśmy się, że psychiczny. Milicjant mówił, że to narkoman, że pijany. Zawijamy Przemykowi rękawy, nie ma żadnych nakłuć, Jacek się nachyla, żeby sprawdzić oddech, nie czuć alkoholu. Oczy miał otwarte i strach jakiś w tych oczach ogromny. Myśleliśmy, że symuluje. Zabieramy, prosimy o dowód, mówią, że nie ma. Potem się okazało, że miał, bo mu już na pogotowiu wypadł z kieszeni. Ale zomowcy mieli spisane jego dane, jakby wiedzieli, kogo łapią, kogo biją, mordują, jakby mieli na niego zlecenie. Rękę Przemyka przewiesiłem przez siebie, podtrzymałem go za spodnie i zaprowadziłem do karetki.

Przypuszczał pan wtedy, co tam mogło się stać?

Skąd. Oczy tylko miał dziwne. A tak naprawdę to musiał być w strasznym stanie. Cierpienie niewyobrażalne, popękane jelita, wątroba, cały brzuch. Śladów nie było, bo rozkaz był taki: bijcie tak, żeby nie było śladów. Tego się dowiedziałem lata potem. Poprowadziłem go do auta, Jacek jeszcze coś pisał na komisariacie. Czarek (Cezary Filozof), kolega Przemyka, chciał z nami jechać, ale jak zobaczyliśmy, że on tak wyzywa, tak się awanturuje, to nie pozwoliliśmy. A przecież gdybyśmy go wzięli, to byłoby po kłopocie, nikt nie mógłby nas oskarżać o pobicie Przemyka. Posadziłem go na siedzeniu, nogi mu wstawiłem do auta, dalej myślałem, że udaje, a on nie miał siły nóg podnieść. Jacek przyszedł i mówi: teraz już nie świruj, tylko powiedz, gdzie cię zawieźć, gdzie mieszkasz. Nic. Żadnej odpowiedzi. Zawieźliśmy go na Hożą, nic nie mówił, był tak pobity, że nie mógł mówić. Zawieźliśmy do lekarza, do psychiatry Pawła Willmanna. Gdybyśmy go zawieźli do ambulatorium, mógłby żyć. Gdyby milicjanci powiedzieli, że go pobili, wszystko byłoby inaczej.

Wikimedia Commons

Który bił najbardziej? Kościuk?

Wtedy nie wiedziałem. Teraz, kiedy przeczytałem chyba wszystkie akta w tej sprawie, mogę powiedzieć, że chyba Krzysztof Dalmata. Ireneusz Kościuk też. Żyją, cieszą się życiem. Kościuk co prawda dostał wyrok, ale nigdy nie siedział. Mało tego, awansował na kierownika komisariatu gdzieś na południu Polski. Po kilku dniach Jacek mi powiedział: wiesz, ten dziwny pacjent, co żeśmy go wieźli, to zmarł na Solcu, od pobicia zmarł... Ja do pogotowia poszedłem, żeby ratować ludziom życie. Na Żoliborzu miałem salę, w której ćwiczyłem. Idę, patrzę, tłumy ludzi, pytam kogoś, co się stało, i słyszę, że pogrzeb Grzegorza Przemyka, którego zamordowała milicja. Poszedłem z nimi. Nie zapomnę tego nigdy.

Kiedy pan się zorientował, że chcą pana wrobić?

24 maja w Biurze Politycznym zaczęto myśleć, co zrobić, żeby winnymi śmierci zostali Michał Wysocki i Jacek Szyzdek. Ale ja się zorientowałem później. Wtedy zaczęło się śledzenie, jeździło za mną na zmianę kilka samochodów, podstępem przeprowadzono rewizję w naszym mieszkaniu, szykowano prowokacje. Sprawdzano pracowników pogotowia, wtyczek na pogotowiu było bardzo dużo, płacili im nieźle, przesłuchiwano windziarza, chcieli nakłonić go, żeby zeznał, że pobiliśmy pacjenta w windzie. Wszystkie moje dokumenty wzięli z kadr. Znaleźli pacjenta, niejakiego Piwowskiego, którego namówiono do tego, żeby mnie oskarżył o pobicie. Śmiałem się z tego, bo przecież byłem niewinny. Piwowskiego spotkałem po 29 latach. Nie mam żalu. Do nikogo nie mam żalu, to się wszystko musiało zdarzyć, czułem, jakby mnie ktoś prowadził.

Esbek?

Nie, Bóg.

21 grudnia 1983 r. aresztowali pana.

Zawieźli mnie do Pałacu Mostowskich, kazali wyjąć sznurowadła. W celi posadzili mnie z Włodkiem, który się okazał pracownikiem MSW, donosicielem. Zaczęli grozić, że ściągną moich teściów z placówki z Rzymu, że napiszą paszkwil na moją ciocię, siostrę zakonną Amandę – i napisali. Grozili, że brat straci pracę – i stracił.

Że syna panu zabiją.

To na koniec. Wcześniej, że młodszego brata, który pracuje na taksówkach, zamkną do więzienia. Potem, że syna przejedzie samochód i z asfaltu go będę zeskrobywać. Kiedy powiedzieli o zeskrobywaniu z asfaltu dziecka, zapytałem „Ziółka”, co mam robić. Weź winę na siebie, powiedział. Byłem tak skołowany, łzy mi się lały. Zacząłem się jąkać. Miałem powiedzieć, że nadepnąłem Przemykowi na brzuch obok windy na holu. Chciałem się zabić, zresztą próbowałem nieraz. Głodowałem ponad 50 dni. Pilnowali mnie bardzo. Byłem ich ostatnią deską ratunku. Prokurator przyjechał i patrzył mi głęboko w oczy. Znałem już go, bo w 1976 r.... A, zresztą nie powiem pani... To o mnie, m.in. o mnie Andrzej Rosiewicz zaśpiewał jeden ze swoich największych przebojów. Nie, nie „Najwięcej witaminy...”, tylko „Chłopcy radarowcy”.

Był pan milicjantem?

Nie. Zaraz coś pani pokażę.

Otwiera szafkę pełną papierów, po chwili wyciąga kartkę w foliowej koszulce. Niech pani czyta – mówi. Czytam głośno, nagrywam.

„7 lipca 1983 roku, niecałe dwa miesiące po śmierci Grzegorza Przemyka.

W dniu dzisiejszym przeprowadziłem rozmowę z tow. Józefem Filipiakiem, kierownikiem sektora transportu KC PZPR na temat postawy moralnej i prezentowanej przez M. Wysockiego w czasie jego pracy w KC”.

Patrzę na Wysockiego. Skupiony, ale trochę zdenerwowany.

Tak było. Pracowałem w KC. Cztery miesiące, ale pracowałem. Nie mówiłem o tym publicznie. Nie mówiłem też, dlaczego tak krótko.

Dlaczego?

Bo narozrabiałem. Opowiem pani. Trudno, jak już zacząłem, to opowiem. Lubili mnie tam. Zresztą w tym dokumencie to jest zapisane.

„Wysocki był koleżeński, grzeczny i uprzejmy w stosunku do przełożonych aż do przesady. Aresztowanie M. Wysockiego było dla nas niespodzianką...”

Co pani na to?

Na to, że był pan kierowcą w Komitecie Centralnym PZPR?

Hmm. To był 1976 r. Wcześniej jeździłem u Piotra Nurowskiego, który był prezesem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Z milicji przychodziły zawiadomienia, że złamałem przepisy, i Nurowski powiedział, że muszę sobie szukać innej pracy. Ale w jego sekretariacie dziewczyny napisały pismo do KC, Nurowski podpisał i 1 kwietnia zacząłem pracę. To było przeniesienie służbowe. Nie wierzyłem, że to się uda, bo wiedziałem, że jak zaczną sprawdzać, to odkryją, że mama walczyła w Powstaniu Warszawskim, że Polska Ludowa jej się nie podobała, że ciocia była zakonnicą. Ale nie sprawdzili. Przeniesienie służbowe i koniec. Kupiłem dwa litry spirytusu w Peweksie i poszedłem do kierownika dyspozytorów, niejakiego Stefaniaka. Wtedy mieszkałem na Pradze, mówiłem praskim żargonem. Dam przykład, wcześniej jeździłem na taksówkach, podjeżdżałem na Banacha, tam był dworzec PKS, klient wsiada, a ja: panie szanowny, którą klasą pan chcesz jechać, pierwszą czy drugą. Klient, że drugą, to ja przekręcam na drugą taryfę, klient pyta, co ten licznik tak się kręci, a ja: panie, kółka się szybko kręcą, to i licznik się kręci. Po maturze byłem, choć chyba w czterech liceach. Pani wie, że w Modrzewskim moją wychowawczynią była ta sama nauczycielka, której wychowankiem był Grzegorz Przemyk. Ta, która już po jego śmierci wypisała mu świadectwo maturalne i w rubrykach dotyczących egzaminów ustnych napisała: zginął śmiercią tragiczną... Niech mi pani doradzi, czy mówić o tym PZPR, bo jeśli tak, to ja muszę wszystko opowiedzieć, żeby nikt potem nie mówił, że jestem komunista, że byłem na usługach władzy, bo było wręcz przeciwnie. Pamiętam nawet, jak Stefaniak był ubrany, orbisowskie ubranie, ciemna marynarka, jasne spodnie. Dałem mu ten spirytus, potem poszedłem do kierownika kadr, podstemplował mi wszystko i zacząłem jeździć. Mówić o tym?

Rozlicza pan się ze swoim życiem.

Czyli jak wszystko, to wszystko. Na początku jeździłem na tzw. puli, do kierownika ktoś z KC dzwonił i mówił, że potrzebny samochód, to jechałem. Jeździłem wtedy białą wołgą. Jedyna biała wołga w KC. Oszczędna. Paliła osiem litrów, a rozliczać się można było z 15. Pocztę do MSW i na Mysią woziłem, różnych ludzi też. Z KC na Mysią było podziemne przejście, ale ja tym przejściem nie chodziłem, tylko koledzy mi mówili. Potem przerzucili mnie na wydział zagraniczny, to znaczy jak przyjechała jakaś zagraniczna delegacja, to ja woziłem przedstawicieli. Pojechałem do Krakowa z kierownikiem KC z Jugosławii. Kiedy wracaliśmy, okazało się, że hamulce nie działają. Ale jakoś dałem radę, czym zaskarbiłem sobie jego względy. Bardzo mnie polubił. Potem jak przyjechał Tito do Warszawy, to mnie jemu przedstawił i powiedział, że jestem bardzo dobrym kierowcą. Tito uścisnął mi dłoń. Wymienili mi samochód na czarną wołgę. Potem przyjechał taki urzędnik z Bułgarii, zawiozłem go i tłumacza do Wielunia, a potem do Opola. Miał odwiedzać jakieś zakłady, ale to go zupełnie nie interesowało, chciał się zabawić, kupić kremy Nivea. Dziewczyny chciał jakieś zapoznać. Z tego też się draka zrobiła, bo po powrocie zostałem wezwany do wydziału zagranicznego, mówili, że jestem nie tylko kierowcą, ale też ochroniarzem, że nie mogę obcych kobiet do samochodu zabierać. Potem ta jedna dziewczyna przyjechała do Warszawy. Kolega ją przygarnął... Potem do Mierek, tam było wczasowisko KC. Jednego towarzysza przywiozłem, drugiego miałem zabrać do Warszawy. Jedziemy, poezja, płynność, cały czas ponad 100 km na godzinę. Bardzo szybko przejechaliśmy, bardzo szybko. W KC się rozniosło, że jestem wspaniały kierowca. Awansowałem. Zacząłem jeździć z kierownikiem wydziału prasy, radia i telewizji Kazimierzem Rokoszewskim. Dostałem fiata 132, żółtego. Mogłem dostać granatowego, ale Rokoszewski stwierdził, że żółty będzie lepszy. Koledzy mnie nie lubili, bo raz, że tak szybko awansowałem, dwa, że nosiłem medalik na piersi. Zobaczyli któregoś upalnego dnia, koszulę miałem trochę rozpiętą. Jeden do mnie mówi: zdejmij medalik, a ja na to, a co ci medalik przeszkadza. Powiedziałem mu nawet: słuchaj, bo jak cię strzelę w ryj, to ci zęby nosem wyjdą. Wiedział, że trenuję boks, że silny jestem, i dał spokój.

Do partii pan wstąpił?

A skąd, lepiej, nikt mnie do tego nie namawiał. Nosiłem bozię, wszyscy mnie lubili, byłem grzeczny, wszyscy byli grzeczni. Któregoś razu poznałem dwóch BOR-owców, Mirka i Henia, stojaki takie. Stali tam, gdzie teraz jest prezydent RP, i pilnowali. W mundurach milicyjnych, ale w legitymacjach mieli napisane: funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Kiedy przyjeżdżałem tam z Rokoszewskim, to ich widziałem. Ja mogłem sobie pójść do pokoju kierowców, a oni stali. Szkoda mi się ich któregoś dnia zrobiło i mówię, żeby sobie wsiedli do samochodu. Wsiedli, posiedzieli. Polubiliśmy się. Oni byli kawalerami.

A pan?

Ja nie do końca. Byłem żonaty z pierwszą żoną. Tam wisi jej zdjęcie. Była matką mojego syna Piotrusia.

Wiedziała, co pan robi?

Wtedy jeszcze nie. Mama też nie wiedziała. Wstydziłem się powiedzieć. Potem sprawę mi założyła. Z Heniem i Mirkiem zacząłem spędzać czas. O godz. 16 kończyłem pracę z Rokoszewskim, on wracał piechotą do domu, bo był po zawale, musiał spacerować, ale samochodu nie odstawiałem, tylko jeździłem z chłopakami. Z kilometrów się nie rozliczałem. Kiedy przyjeżdżałem do garażu wieczorem, strażnik wpisywał godzinę 16. Tam się zostawiało otwarty samochód. Pamiętam, że Rokoszewski miał nowiutkie japońskie wędki. Miały jeździć w bagażniku. Bałem się, że ktoś je sobie przywłaszczy, więc wziąłem do domu i schowałem pod łóżko.

Powiedział pan o tym szefowi?

A skąd? Po co, gdyby potrzebował, od razu bym przywiózł. Dalej pani opowiem. Mirek był bardzo przystojny, dziewczyny za nim szalały, umawiał się z wieloma dziennie. Któregoś dnia jedziemy, ktoś nam zajeżdża drogę, a Mirek mówi: zatrzymaj go. Poznaliśmy czar tej legitymacji. Zatrzymaliśmy i dostaliśmy chyba 1000 zł. Mirek przyniósł mundury milicyjne, białe czapki drogówki, mieliśmy kabury, ale bez pistoletów, lizak też mieliśmy. Szkiełko w latarce pomalowaliśmy na czerwono. I jeździliśmy po całej Warszawie, zatrzymując kierowców na obcych, zagranicznych numerach. Mirek załatwił takie zielone blankieciki, pieczątki z orzełka zrobił i działaliśmy. Jak zagraniczny chciał pokwitowanie, to dostawał blankiecik.

Ile kasy zarobiliście?

Ja 15 tys. zł, a wtedy zarabiałem 3600, Mirek z 5 tys. Nigdy nie byłem łasy na pieniądze. Bardziej przygoda mnie interesowała. Dla mnie pieniądze to są papierki. Pamiętam, jak zatrzymaliśmy Araba w mercedesie. Pokazuje dokumenty. Ali miał na imię. Z tyłu dwie dziewczyny. Mirek mówi, że tysiąc złotych, dziewczyna z tyłu, żeby nie płacił, na to ja, pokazując na dziewczynę mówię: syfilis, kiła, a ona: płać, płać. Miałem kolegę, który pracował w MPO, cwaniaczek dużej klasy. Był podobny do Mirka, też wysoki, przystojny. Kiedy Mirek był na służbie, stał koło KC, to ten z MPO przebierał się w mundur, brał legitymację Mirka i udawał BOR-owca.

Kto to wymyślił?

Oczywiście, że ja. Pamiętam to jak dziś. Jedziemy w tych mundurach, niedaleko Dworca Ochota, przed nami samochód na francuskich numerach jedzie trochę za szybko. Za kółkiem kobieta. No to my pewni siebie zatrzymujemy ją. Nie wychodzę z samochodu, boję się, że może mnie ktoś poznać. Kiwam na nią palcem. Podchodzi, lecz jest oburzona, że śmiem na nią kiwać. Płaci 200 zł mandatu, ale chce pokwitowanie. Dałem ten niebieski kwitek i odjechaliśmy. Potem się okazało, że zobaczyła patrol milicyjny, pokazała ten kwitek i spisane przez siebie nasze numery rejestracyjne. A numery były lewe, bo przed akcją zawsze zmienialiśmy tablicę. W tym czasie byliśmy już na ul. Chałubińskiego, zatrzymaliśmy jakiegoś Araba, on już chce płacić mandat, kiedy obok nas staje radiowóz, a z tyłu cywilny fiat i widzę, że facet z fiata robi nam zdjęcia traffipaksem, czyli tym urządzeniem do rejestrowania wykroczeń drogowych. Podchodzi porucznik milicji, mówię że z BOR-u jesteśmy, widzę, że się wystraszył. Poszedł do samochodu zadzwonić do swoich, do dyżurnego. Mówię do kumpla, że uciekamy. Tyle że jesteśmy zastawieni. Wraca porucznik, siada obok mnie. Wcześniej Rokoszewski dał mnie tzw. erkę, specjalną kartę z MSW z moim nazwiskiem. Tam było 12 punktów, wedle których nikt nie miał prawa mnie zatrzymać. Nawet gdybym był pijany, to milicja musiała mnie odwieźć do domu. Mogłem być nietykalny, ale zapomniałem, że to mam, w ogóle tego nie pokazałem.

W mieszkanku Michała Wysockiego jest coraz bardziej szaro. Ledwo widzę jego twarz. Wiem, że wpatruje się we mnie, że czeka na moją reakcję, na jakieś potępienie, krytykę, słowo chociaż, że źle robił, bo słyszę:

Wszystkie pieniądze zabrane ludziom oddałem. Wiedziałem, że to nie moje, więc nie wydawałem. Nie nudzi się pani?

Nie, nie nudzę się.

Ten milicjant obok mnie siedzi. Ale widzę, że się boi. Wyciera pot z czoła. Chcę go przekupić. On mówi, że nie da rady, bo już wszyscy wiedzą i czekają na nas w komendzie. Jedziemy na komendę. Mnie do jednego pokoju, tego z MPO do drugiego. Mówię, że w cztery oczy chcę rozmawiać z szefem. Wezwali płka Ortyla, zastępcę szefa BOR-u. Mówi: No i żeś narozrabiał? Patrzę na niego ze zdziwieniem, a on: co, swojego szefa nie poznajesz? Wtedy powiedziałem, że jestem kierowcą towarzysza Rokoszewskiego i czy da się coś zrobić. Nie dało się nic zrobić, bo milicja już sprawę rozkręciła. Mało tego, zabrali mi notatnik, a ja w nim spisywałem zagranicznych kierowców. Przez to potem mnie kontrwywiad sprawdzał, bo myśleli, że pracuję dla jakiegoś innego kraju.

Co z tym z MPO?

Udał wariata. Zaczął się jąkać, nie mógł nic powiedzieć. Trafił na rok do więzienia.

A z Mirkiem co?

Wezwali go od razu, bo przecież tamten miał jego legitymację. Zrobili mu rewizję. Znaleźli pieniądze i notatki i sprawa się rypła.

A Heniu?

Heniowi nic by nie groziło, gdyby nie to, że tego z MPO zapytali, kogo zna w BOR-ze. Powiedział, że Mirka i Henia, to i Henia zawinęli. Ale on się wszystkiego wyparł i chyba go uniewinnili, ale z BOR-u go zwolnili. Rok trwało śledztwo. Najpierw siedziałem na Mokotowie, potem na Białołęce. Z KC przyjechał podporucznik i zapytał, gdzie są wędki. Na Gierku się oparło, ale nic się nie dało zrobić. W 1978 r. wyszedłem na wolność. Nikt mnie nie chciał zatrudnić, więc poszedłem do MPO, na nocki, codziennie na 12 godzin. A potem przyjechał Ojciec Święty i się odmieniłem. Już w więzieniu zacząłem odmawiać różaniec. Od tamtej pory codziennie odmawiam. Szukałem Mirka kilka lat temu, ale nie znalazłem. Z Heniem się widziałem.

Wspominaliście dawne czasy?

No, tak żeśmy gadali.

Dlaczego przy sprawie Przemyka nie wyciągnięto pana przeszłości?

Chyba nie chcieli, że ludzie się dowiedzieli, że taki niesprawdzony człowiek pracował w KC PZPR. Nikt mnie na przesłuchaniach w 1983 r. i 1984 r. o to nie pytał. Kiedy w 1980 r. przyjmowali mnie do pogotowia, to też nie powiedziałem, że pracowałem w KC. Mówiłem tylko, że książeczkę zdrowia zgubiłem. Nowe życie chciałem zacząć i zacząłem. Wiem, że takiej sprawy jak ta z żółtym fiatem nie było w Polsce. Tak samo jak nie było takiej jak sprawa Przemyka. Kiedy zaczął się proces w sprawie Przemyka i miałem zeznawać – powiedziałem, jak było naprawdę. Patrzyłem na matkę Przemyka. Płakała. Ja też płakałem. W aktach byłem przedstawiony jako bandyta. Sędziowie na mnie patrzyli. Sędzia Lewandowski wyjął z dużej koperty pętle wisielczą zrobioną z prześcieradeł, zapytał, co to ma być, odpowiedziałem, że chciałem pogodzić zwaśnione społeczeństwo – Solidarność z ówczesną władzą. Teraz jestem szczęśliwy. Choć trudno uwierzyć w to, co zrobiła ze mną tak zwana historia, PRL i potem ludzie, którzy mimo zmiany władzy nadal byli w strukturach. Nie mogę zrozumieć, dlaczego wtedy, w 1989 r., ludzie ze służb nie zostali odsunięci, ludzie z PZPR, milicji.

Z Jackiem Ziółkowskim ma pan kontakt?

Przyjaźniliśmy się długo. Był na ślubie mojego syna, odwiedzaliśmy się w domach aż do momentu, kiedy zobaczyłem akta. To on, Kiszczak, Jaruzelski i jeszcze kilku innych chcieli zmarnować moje życie.