W tym sensie zawodnym, że nie oddają one tego, co naprawdę myślą wyborcy w momencie zmiany nastrojów społecznych.
Na pierwszy rzut oka wszystko powinno być jasne. Według badań zamówionych w związku z awanturą o szczyt rację ma premier. Poszczególne redakcje zlecające przeprowadzenie sondaży różnie sformułowały pytania, ale na większość z nich padły odpowiedzi przychylne Donaldowi Tuskowi. Tylko co z tego, kiedy wszyscy uczestnicy i komentatorzy sporu mają mocne przekonanie, że zwycięzcą tej bitwy jest Lech Kaczyński. Przyznają to nawet, i to pod nazwiskiem, politycy PO, choć mogliby się zasłonić sondażami, według których formalnie zwycięzcą jest szef rządu. Nie, politycy Platformy, tak jak np. Zbigniew Chlebowski, wolą tłumaczyć porażkę koniecznością działań zgodnych z polskim porządkiem konstytucyjnym, podając to jako przykład postępowania niepopularnego, ale słusznego.
Pytania były formułowane różnie: "Czy prezydent miał prawo lecieć do Brukseli wbrew rządowi?" (DZIENNIK, 16 października) - tu odpowiedź była jednoznaczna, że nie. "Kto ma rację? Tusk czy Kaczyński?" ("Gazeta Wyborcza", 16 października). Bez większego zaskoczenia: aż 64 proc. pytanych przyznało rację Tuskowi, Kaczyńskiemu tylko 26 proc. I wreszcie ostateczne podsumowanie, które zamówiła TVP (17 października). Premier jest zwycięzcą według 36 proc. badanych, a prezydent według ledwie 14 proc.
Było tylko jedno - zamieszczone we wszystkich gazetach - pytanie, w odpowiedzi na które ludzi jednoznacznie wsparli Kaczyńskiego. Dotyczyło oceny tego, że rząd odmówił prezydentowi samolotu. Tu wszędzie 50 - 60 proc. osób uznało to za złą decyzję, a rząd poparło jakieś 25 - 30 proc. Taki rozkład głosów nie zaskakuje, bo wiadomo, że Polacy negatywnym odruchem reagują na zakazy. Bliskie nam jest hasło, że "zabrania się zabraniać".
Dlaczego jednak, skoro większość poparła premiera, Platforma nie triumfuje? Bo wszyscy czują, że te sondaże są złudnym wskaźnikiem. Coś się dzieje w nastrojach społeczeństwa, czego w tym momencie tradycyjne metody pomiarowe nie wychwytują. A przecież badania były robione przez renomowane sondażownie, przy pomocy sprawdzonych metod. Można też założyć, że badani nie okłamywali ankieterów bardziej, niż robią to zazwyczaj.
Prawdopodobnie ludzie odpowiadali kierując się automatyzmem dotychczasowych sympatii i antypatii. Nie do końca wiedzą, co myśleć o awanturze, ale przestaje im odpowiadać dalsze bezrefleksyjne utożsamianie się z ulubionymi obozami politycznymi. Zresztą, czy jeszcze ulubionymi? Kończy się dotychczasowy podział kredytów zaufania. Politycy i komentatorzy próbują zgadnąć, co z tej zmiany może wyniknąć. Na razie trudno jednak określić, kto zyskuje, kto traci, kto zostaje w grze, a kto do niej dołączy.