Czy wycofanie Eriki Steinbach z rady fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie" to sukces Polski? Raczej remis ze wskazaniem na Niemcy.

Najpierw ponieśliśmy przecież spektakularną porażkę, którą jest samo powstanie muzeum upamiętniające wypędzenia - także ludności niemieckiej po drugiej wojnie światowej. Teraz na osłodę wygrywamy spór jednak wyłącznie personalny. Na dokładkę zaś przekonaliśmy się, jak mocno wielu niemieckich polityków. łącznie z przewodniczącym Bundestagu, gotowych jest bronić pani Steinbach. Jeszcze niedawno traktowali ją jako element rzeczywistości nieco wstydliwy, wart przemilczenia.

>>> Cezary Michalski: wygrana bitwa o Steinbach

Przypomina się stara historia, czy może raczej szmonces, o rabinie i kozie. Biedny Żyd żyjący z rodziną w zbyt ciasnym mieszkaniu szukał u rabina pociechy. Ten zastosował prosty trick - kazał mu dokwaterować kozę, a potem usunąć ją z klitki. Gospodarz westchnął z ulgą. I wydało mu się, że tylko z żoną i piątką dzieci jest mu całkiem wygodnie.

Erika Steinbach odgrywa rolę takiej kozy. Rząd Donalda Tuska każe nam cieszyć się jej nie wejściem do rady fundacji, choć zaraz po wygranych wyborach ta ekipa próbowała bezskutecznie przekonywać kanclerz Angelę Merkel do rezygnacji z takiej placówki. Dziś już godzimy się z muzeum, które będzie przedstawiało - choć szczegóły są wciąż do debaty - nieszczęścia ludności niemieckiej po drugiej wojnie na równi z nieszczęściami narodów. Godzimy się, a jako sukces odtrąbiamy sprawę pani Steinbach. Możliwe, że więcej nie byliśmy w stanie ugrać, wszak i jedno i drugie - powstanie takiego muzeum i skład rady fundacji - jest obiektywnie rzecz biorąc sprawą wewnątrzniemiecką. Ale przynajmniej nie prężmy muskułów. Ta sprawa nawet bez pani Steinbach na eksponowanym miejscu pokazuje raczej rozbieżności między Polską i Niemcami niż zwiastuje porozumienie. Do tego porozumienia bardzo daleko. Być może w tej akurat sprawie nie będzie ono możliwe przez dziesiątki lat.

Jeśli nie biję w tej sprawie na alarm, a jedynie łagodnie przestrzegam, to dlatego, że inaczej niż najbardziej pryncypialni prawicowi publicyści widzę sam historyczny kontekst. Wbrew pozorom nie mamy do czynienia z powtórką historii, z powrotem do nacjonalizmu, z nowymi latami 20. ubiegłego wieku. Niemieckie elity rzeczywiście zabrały się za rewindykowanie wielu aspektów najnowszej historii w duchu, który nie może się Polakom podobać. Ale nie robią tego po to aby rewidować swoje wschodnie granice, zabierać nam ziemię czy sposobić się do nowej wojny. Takie odruchy, jeśli się pojawiają są odosobnione. Robią to po to aby uchronić swój naród przed kryzysem patriotyzmu, przed utratą narodowej tożsamości, która w młodym pokoleniu jest już bardzo rozmyta, nieoczywista. My Polacy próbujemy osiągać podobny afekt na fundamentach naszej martyrologii - od powstań narodowych, poprzez ofiary drugiej wojny, po zabójstwo księdza Popiełuszki. Jaką martyrologię, którą można jeszcze jakoś wytłumaczyć, mają w XX wieku Niemcy - poza nalotami na Drezno i wypędzeniami?

>>> Rezygnacja Steinbach to socjotechnika – pisze Kazimierz Kutz

Reklama

Tym trzeba tłumaczyć przejście na stronę umownie nazywaną "narodową" takich lewicowców jak Gunther Grass, nie mówiąc już o chórze umiarkowanych chadeków, ba nawet niektórych socjaldemokratów, którzy stali się połowicznymi sojusznikami pani Steinbach. Kiedyś o nowojorskich Żydach pisano, że prowadzą swoje emocjonalne kampanie przecie całemu światu - z wymachiwaniem religią holokaustu i obwinianiem wszystkich o antysemityzm - po to aby ich młodzież się nie wynarodowiła. Aby nie zapomniała o swoich korzeniach. Ze współczesnymi Niemcami jest trochę podobnie. Moment ich "przebudzenia", czym dalej od wojny, wręcz musiał nadejść. Żaden naród nie może być skazany wyłącznie na wstyd, gdy zaczyna mówić o jego historii. A jeśli jest skazany, ma z tym kłopot i próbuje go jakoś rozwikłać.

Piszę to jednak nie po to aby wzywać do ustępliwości wobec niemieckich historycznych rewindykacji. My Polacy nie możemy się zgodzić z choćby pozorem, choćby wrażeniem zrównania krzywd ofiar armii niemieckiej z krzywdami samych Niemców. Piszę to po to abyśmy widzieli granicę zagrożenia. Niemcy nie staną się dla nas śmiertelnym niebezpieczeństwem, bo ich elity mają kłopot jak objaśnić pojęcie "interesu narodowego", w dobie powszechnej globalizacji i w dobie popkulturyzacji wszystkiego, własnym obywatelom. Więc szukają na oślep symboli, ofiar, okazji do wzruszeń.

>>> „Polska Steinbach": Przyjdzie następna Erika

Dlaczego Polacy nie mogą w tej sprawie odpuścić. Po pierwsze argument rachunku win i krzywd z czasów drugiej wojny ma wciąż we wspólnej Europie może malejące, ale wciąż jakieś znaczenie, Gdy ze strony sytych zadowolonych społeczeństw zachodnich pada pytanie, dlaczego Wschód jest upośledzony, zapóźniony, cywilizacyjnie przegrany. warto posiłkować się historią, nie taką w której winni są wszyscy więc nikt. A po drugie i ważniejsze - elementem naszej polskiej tożsamości jest pamięć o tamtych chwilach. Tak się składa, że mamy po swojej stronie nie tylko własne emocje. ale i obiektywną prawdę. uzasadnione poczucie słuszności. Dlaczego mamy z tego pochopnie rezygnować?

Sposób, w jaki o tych obrachunkach mówi PiS, bywa przerysowany. Steinbach nie tylko nie jest nowym Hitlerem, ale nawet nowego Hitlera nie zapowiada. We współczesnych realiach o takiej eksplozji nacjonalizmu nie ma już po prostu mowy. Ale reakcja obecnego polskiego rządu nie powinna być z kolei reakcją zamykania oczu na rzeczywistość. To berlińskie muzeum, a nie tylko osoba pani Steinbach jest kłopotem dla Polaków. Im częściej będziemy o tym przypominać, tym więcej mamy szans przynajmniej na to, że w salach tego muzeum Niemcy nie przedstawią historii ostatnich stu lat jako dziejów zrównoważonych krzywd - ich i naszych. Może się przynajmniej zawahają. Dobre i to.