Pomysł nie był zły: tzw. becikowe dostanie tylko ta kobieta, która udowodni, że w czasie ciąży dbała o siebie i dziecko. Że chodziła do ginekologa i sumiennie wykonywała zlecone badania. Rzeczywiście, ciężarne Polki nagminnie o tym zapominają i wszystkie dotychczasowe kampanie, które miały im uświadomić konieczność badań kontrolnych, kończyły się fiaskiem. Wymyślono więc – całkiem zresztą słusznie – że zachęci je do tego nagroda, czyli owe tysiąc złotych becikowego.

Reklama

Do tego pomysłu rzeczywiście trudno się przyczepić. Ale już do jego realizacji przyczepić się wręcz trzeba. Po pierwsze dlatego, że mało która Polka wie, iż taki przepis w ogóle istnieje. Rzadko wiedzą o nim nawet lekarze, a wzór zaświadczenia dopiero powstaje. Po drugie od ciężarnych wymaga się, by zgłosiły się do ginekologa jeszcze przed 10. tygodniem ciąży. Jeśli nie zdążą, becikowego nie dostaną. To absurdalne wymaganie. Absurdalne choćby dlatego, że wiele kobiet przed tym terminem po prostu nie wie, że zaszło w ciążę! I to nie tylko nastolatki czy starsze kobiety, które już pożegnały się z myślą o macierzyństwie. Późno odkryta ciąża może się przytrafić każdej! Ale nawet jeśli Polka w porę zorientuje się, że będzie mieć dziecko, może nie być w stanie wypełnić nowego przepisu. W Polsce – udowodniliśmy to w DZIENNIKU wielokrotnie – są bowiem miejscowości – i to bynajmniej nie tylko na prowincji – gdzie na wizytę u ginekologa w publicznym ośrodku zdrowia czeka się nawet kilka miesięcy!

Ktoś powie: można przecież wykupić prywatną wizytę. Tak, ale to uderzy w najmniej zamożne kobiety. A to one właśnie najbardziej czekają na tysiąc złotych becikowego. I w rezultacie to one zapłacą za niezłe, ale fatalnie zrealizowane pomysły obu ministerstw.