W czwartek 20 lipca nie skończyła się w Polsce demokracja. Skończył się być może PiS jako konserwatywna prawicowa partia pragnąca zreformować Polskę. Taki PiS powoli może zastąpić populistyczna partia władzy. Partia, której wewnętrznym spoiwem jest wspólnota życiorysów politycznych jej liderów. Partia coraz bardziej przypominająca SLD, a przede wszystkim PO z lat 2012–2015 – i mogąca skończyć tak jak te ugrupowania. Może nastąpi to już za dwa miesiące. Być może za dwa lata, a może – jeżeli PiS okaże się wyjątkowo skuteczny – za lat 20. Ale skończyć może, nie osiągnąwszy celu konserwatywnej prawicy, czyli budowy silnych instytucji i naprawy państwa.

Reklama
Z jednej strony Adam Strzembosz, z drugiej Stanisław Piotrowicz. Profesor, działacz opozycji, pierwszy prezes SN, popierany niegdyś przez Porozumienie Centrum jako kandydat na prezydenta kontra PRL-owski prokurator, który w latach 80. chronił władzę ludową. Profesor Strzembosz - twarz protestów przeciw zmianom w Sądzie Najwyższym. Piotrowicz - twarz tej reformy, szef sejmowej komisji sprawiedliwości. Ta dychotomia jest symboliczna dla zjawiska, które polega na tym, że Prawo i Sprawiedliwość w ciągu ostatnich miesięcy wytraciło swoje intelektualne zaplecze.
Podobne zjawisko dotknęło Platformę Obywatelską po 6 latach jej rządów. PO przez pierwsze 4 lata sprawowania władzy mogła twierdzić, że nie przeprowadza głębokich reform w gospodarce, reform realizujących oczekiwania młodych liberalnych wyborców i przedsiębiorców, ponieważ każda taka próba zostanie zawetowana przez konserwatywnego prezydenta. Odkładając na bok wiarygodność tej wymówki, można powiedzieć, że była ona użytecznym politycznym narzędziem.
Druga kadencja PO przyniosła jednak duże rozczarowanie liberalnym wyborcom. Brak reform połączony został z olbrzymim szokiem, jakim było zniszczenie systemu OFE. To był ruch, który trwale odsunął PO od liberalnych korzeni – symbolem tej zmiany była debata pomiędzy profesorem Leszkiem Balcerowiczem a ministrem finansów Janem Vincentem-Rostowskim. Utrata tożsamości i misji nie zakończyła rządów PO, ale zdegenerowała tę formację, uczyniła z niej partię ciepłej wody w kranie, partię władzy, która coraz szybciej obrastała karierowiczami nastawionymi na osobisty sukces. Podobny proces zaczyna w coraz większym stopniu dotykać obecnie rządzącej formacji.
Na barykadach broniących pomysłów PiS na reformę wymiaru sprawiedliwości coraz trudniej znaleźć intelektualnych liderów dawnej prawicy. Mecenas Jerzy Kwaśniewski z konserwatywnego Instytutu na rzecz Kultury Prawnej "Ordo Iuris" w czwartkowym wydaniu DGP stawiał pytania o konstytucyjność wprowadzanych zmian. Doktor Jacek Sokołowski - ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego - w wywiadzie, którego udzielił Magazynowi DGP w zeszłym tygodniu, zadał pytanie o sensowność reformy i wskazał, że nie odpowiada ona na prawdziwe problemy wymiaru sprawiedliwości. Doktor Rafał Matyja - jeden z najważniejszych polskich politologów, twórca pojęcia "IV RP" - w wywiadzie udzielonym Grzegorzowi Sroczyńskiemu w "Dużym Formacie", dodatku do "Gazety Wyborczej", kwestionuje państwotwórczy charakter ustrojowych zmian PiS. W tym numerze Magazynu DGP Andrzej Mikosz, były minister skarbu w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, jeden z najlepszych polskich prawników, punkt po punkcie pokazuje, jak zmiany forsowane przez partię rządzącą zaszkodzą, a nie pomogą zwykłym obywatelom.
Te głosy dotyczą sprawy, która z punktu widzenia zarówno obywateli, jak i państwa jest kluczowa. Nie ma wątpliwości, że kwestia reformy sądownictwa jest w Polsce fundamentalna. PiS szedł do wyborów z jasnym hasłem naprawy wymiaru sprawiedliwości. Prawidłowe zdefiniowanie społecznych oczekiwań było jednym z podstaw zwycięstwa partii Jarosława Kaczyńskiego w wyborach w 2015 r. Polacy, jak pokazują badania, negatywnie oceniają funkcjonowanie sądów. Zwykli obywatele mają poczucie, że państwo nie gwarantuje im prawa do uczciwego, szybkiego rozstrzygnięcia sporów i nie chroni odpowiednio ich praw i wolności.
Reforma wymiaru sprawiedliwości jest niezbędna do budowy nowoczesnego państwa. Nie można myśleć o gospodarczym i cywilizacyjnym rozwoju bez sprawnych, profesjonalnych i uczciwych sądów. Niestety zamiast prawdziwej reformy mamy zmiany, które przede wszystkim podporządkowują sądy politykom. Zmiany wprowadzone w sposób, który deprawuje i demoralizuje państwo. Jak można budować siłę i autorytet prawa, uchwalając kluczowe zmiany w trybie parogodzinnych narad, bez udziału społeczeństwa, bez debaty, bez dialogu, bez obszernej analizy skutków nowej regulacji. Marnym pocieszeniem jest stwierdzenie, że PO też tak robiła. Owszem, i proszę spojrzeć, jak skończyła.
Niestety ten tryb uchwalania prawa stał się znakiem firmowym dobrej zmiany. Nawet jeżeli propozycjom towarzyszą dobre intencje, to brak szacunku dla procesu legislacyjnego oznacza, że trudno będzie od obywateli oczekiwać szacunku dla nowych praw.
Irytacja intelektualnego zaplecza PiS narasta od wielu miesięcy. Upartyjnione publiczne media, użycie imienia "Inki" - bohaterki antykomunistycznego podziemia - dla tłumaczenia tajemniczej koperty od "córki leśnika" przekazywanej przez ministra Szyszkę ministrowi Błaszczakowi, brutalny język opisujący problemy migracyjne, podsycanie rasistowskiej narracji, przyzwolenie dla agresji słownej. Coraz więcej jest elementów frustrujących umiarkowanych zwolenników dobrej zmiany. Wszystko to jednak odkładane było na bok jako bolesny, ale niezbędny koszt rewolucji, która ma państwo naprawić.
Teraz jednak okazuje się, że ta wielka wyczekiwana rewolucja jest po prostym złym prawem uchwalonym w zły sposób. Regulacją, która pozwoli zrealizować polityczne cele na najbliższe miesiące i lata, ale która nie da Polakom prawa i sprawiedliwości. Podobnie jak przy sprawie OFE Platforma zawiodła swoje intelektualne zaplecze, tak teraz w gorące lipcowe dni PiS może tracić swoją tożsamość.
Przez lata może to nic nie znaczyć. Dobra koniunktura gospodarcza może jeszcze potrwać, programy społeczne mogą działać. Chętnych do członkostwa w PiS nie zabraknie, atrakcyjność władzy ciągle będzie przyciągała, szczególnie tych o bardziej giętkich kręgosłupach, bo im nawet nie trzeba tłumaczyć, co pisać, mówić i robić. Tacy byli i będą. Pytanie tylko, co dalej.
Warto przypomnieć losy SLD. Formacja, która uzyskała w 2001 r. wyższe poparcie procentowe niż ostatnio PiS, swoim upadkiem pogrzebała na lata całą formację lewicową w Polsce. Koniec Sojuszu był wyjątkowo szybki. Mimo olbrzymiej sprawności organizacyjnej, wielkich zasobów, niespotykanej skali wsparcia przez telewizję publiczną Sojusz Lewicy Demokratycznej rozpadł się i stracił władzę w niecałe 4 lata. Stało się tak mimo charyzmatycznego przywództwa i wielkiego sukcesu, jakim było wejście do Unii Europejskiej. Owszem, warto pamiętać o tym, że w latach 2001–2004 niezwykle szybko rosło bezrobocie, ale tym, co zniszczyło Sojusz, były przede wszystkim afery korupcyjne i zdrada lewicowych ideałów. Liniowa obniżona stawka podatkowa wprowadzona przez formację, która protestowała przeciwko podatkowym reformom Leszka Balcerowicza, to jeden z przykładów odejścia od politycznych obietnic.
To, że SLD - które w przeciwieństwie do PiS, już obejmując rządy, było partią władzy - zniszczył polską lewicę, na lata upośledziło polską debatę publiczną. Oś politycznego sporu została wytyczona pomiędzy dwiema centroprawicowymi partiami, które brak programowych różnic pokryły osobistą wojną liderów.
Klęska PO zakończyła w dużym stopniu historię polskiego liberalizmu. Tak jak w latach 2001–2005 starsi wyborcy SLD rozczarowali się swoimi liderami, tak młodzi Polacy masowo głosujący na Platformę w 2007 i 2011 r. od rządu dostali śmieciówki, kredyty we frankach i tanie bilety do Londynu. Obie partie straciły swoją tożsamość i jeżeli jej nie odnajdą albo nie zbudują od nowa, nigdy władzy nie zyskają.
PiS dał swoim wyborcom socjalne rozwiązania, na które najprawdopodobniej w długiej perspektywie Polski stać nie będzie. Nie dał jednak tego, co było podstawą jego programu. Nie dał państwa silnego swoimi niezależnymi, sprawnymi instytucjami i sądami. Wielu prawicowych intelektualistów już to wie. Niedługo dowiedzą się tego zwykli obywatele. Pytanie, czy wtedy nie odwrócą się od prawicy na lata.