Wyjaśnijmy sobie coś na wstępie: kogo Prawo i Sprawiedliwość by nie wystawiło w stołecznym starciu, ten by przerżnął. Gdyby kandydatem był np. marszałek Senatu Stanisław Karczewski, kampania wyborcza byłaby nudna jak flaki z olejem, a wielu nawet by nie zauważyło, że Karczewski już przegrał.
Patryk Jaki harował dzień i noc, starał się, walczył. Ale był bez szans. Prawdziwe są jego słowa "teraz albo nigdy". Teraz już doskonale wie, że nigdy.
Kampania Patryka Jakiego wielu komentatorów politycznych uwiodła na tyle, że nie dostrzegali oni kwestii oczywistych. Kwestia podstawowa: Warszawa głosuje inaczej. Ci, którzy przekonywali za szansami Jakiego, często nawiązywali do starcia Andrzeja Dudy z Bronisławem Komorowskim. Zapominali jednak o tym, że w Warszawie Komorowski miał 20 punktów procentowych przewagi nad obecną głową państwa.
Rzecz następna: wyborów nie wygrywa się dzięki - z całym szacunkiem do nich - emerytom chodzącym na spotkania wyborcze. Decyduje przede wszystkim ta Warszawa, która chodzi do pracy, po kilku godzinach robi zakupy i nie myśli o tym, by zobaczyć na żywo polityka. Bardziej interesuje ją to, czy z pracy można sprawnie dojechać do domu i czy stolica się rozwija. A pod kątem inwestycji ostatnie kilkanaście lat w Warszawie było bardzo dobre. Na Rafała Trzaskowskiego głosowali ci, którzy go nigdy nie widzieli na oczy. Nie musieli. Wiedzieli, że jego prezydentura nie zgotuje im żadnych zaskoczeń. Tu zresztą objawił się strategiczny błąd sztabu Patryka Jakiego. Przekonywano bowiem, że wygrana Trzaskowskiego będzie tak naprawdę czwartą kadencją Hanny Gronkiewicz-Waltz. Podczas gdy gdyby tylko obecna jeszcze prezydent Warszawy zdecydowała się wystartować w wyborach, idę o zakład, że zwyciężyłaby w pierwszej turze. Sztab Jakiego robił więc kampanię Trzaskowskiemu.
Patryk Jaki, obecnie bezpartyjny, w oczywisty sposób był kandydatem PiS-u i łączony z PiS-em. Warszawa jest w swej większości PiS-owi przeciwna. Ośmielę się stwierdzić, że wystawiona przez Koalicję Obywatelską pierwsza lepsza osoba wychodząca z "Ronda 1" (wieżowiec w centrum Warszawy) wygrałaby z Jakim. Przeciętny warszawiak jest mniej podatny na programy socjalne, nie sprzeciwia się obecności uchodźców, gdyż widok osób o innym kolorze skóry jest codziennością. I co z tego, że Patryk Jaki przekonywał, iż będzie prezydentem pragmatycznym, a nie ideologicznym, skoro PiS kojarzy się właśnie z ideologią, zaś Rafał Trzaskowski kojarzy się z zupełnie niczym (co znaczy, że nie będzie warszawiakom przeszkadzał w ich życiu)?
Patryk Jaki - poszukując swej szansy - działał też w sposób nieprzemyślany. Co miało bowiem dać dokooptowanie do swojej drużyny Piotra Guziała jako kandydata na wiceprezydenta? Rozzłościło to część prawicowych wyborców (którzy mogli z powodu głosowania na tandem Jaki-Guział zostać w domu), zaś nie przyciągnęło żadnych lewicowych.
Jaki grał też na osłabianie innych kandydatów, chociażby Jana Śpiewaka. To kolejny błąd. Jedyną nadzieją kandydata PiS-u na dobry wynik było bowiem to, by pojawiła się silna trzecia kandydatura. Mitem jest, że Śpiewak czy Justyna Glusman mogli odbierać głosy Jakiemu. Jeśli komuś odbierali to Trzaskowskiemu. Głosy tych, którzy podchodzili do głosowania na zasadzie "pod żadnym pozorem PiS, ale ten Trzaskowski mało ciekawy". Głównie to jednak Patryk Jaki marginalizował innych kandydatów, tym samym osłabiając samego siebie.
I wreszcie, frekwencja w stolicy dopisała. To ani zasługa Rafała Trzaskowskiego, ani Patryka Jakiego. Fotel prezydenta Warszawy to jedno z najważniejszych stanowisk politycznych w Polsce. Obóz „antyPiS” się zmobilizował. Słowa „chodź, nie daj zagarnąć całego państwa Kaczyńskiemu” padały częściej niż wcześniej. Jaki – kandydat PiS-u – był bez szans. I mówiłem o tym już w chwili, gdy wiadome stało się, kto startuje. Choć nie ukrywam, że i mnie zaskoczyła aż taka różnica. Okazało się jednak, że warszawiacy zgodzili się z postulatem kandydata Jakiego, że chcą Warszawy pragmatycznej. Pragmatycznie jest nie robić drugiej tury, skoro i tak oczywistym byłoby, kto wygra.