A było to tak: zaczęło się jeszcze w IV RP. W sierpniu, pół roku po urodzeniu dziecka, postanowiłam wrócić do pracy. Nie muszę chyba tłumaczyć, że to dla matki moment, delikatnie mówiąc, trudny. Po raz pierwszy miałam zostawić mojego syna na dłużej niż szybki prysznic. I to nie pod opieką męża czy mojej mamy, a całkiem mu nieznanej osoby. Zdecydowałam, że musi to być ktoś, kogo ja znam wystarczająco dobrze, kogo darzę stuprocentowym zaufaniem. Zrobiłam listę takich osób. I rozpoczęłam skreślanie. Mama - odpada, bo pracuje.

Z tego samego powodu skreśliłam męża, tatę, brata, przyjaciółkę. Zanim się obejrzałam, na liście nie pozostało już ani jedno nazwisko. I wtedy mnie olśniło. Koleżanka z Ukrainy! Jest młoda, ma kilkoro rodzeństwa, które wychowywała, i kilkanaścioro małych kuzynów. Do tego właśnie skończyła studia i szuka pracy. Przyznam, że przemknęła mi przez głowę myśl, aby zatrudnić ją nielegalnie. Ale szybko wyobraziłam sobie panów w kominiarkach i syna, który odwiedza mnie w areszcie. Dziękuję, raczej nie skorzystam. Usiadłam więc przed komputerem i wygooglowałam hasło: "praca dla obcokrajowca".

Z początku poszło gładko. Uzyskanie pozwolenia na pracę na trzy miesiące dla niani z Ukrainy zajęło mi kilka godzin - dwustronicowy wniosek plus kilka pieczątek. "Teraz musi pani zdobyć pozwolenie na pracę na rok. Radziłabym zabrać się za to od razu" - ostrzegła mnie niezwykle sympatyczna urzędniczka w urzędzie pracy, a na jej twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech. OK - pomyślałam zachęcona.

Pobrałam odpowiedni wniosek i listę niezbędnych załączników. Było ich... kilkanaście. Na szczęście okazało się, że nie muszę załatwiać tych wszystkich formalności osobiście - istnieją kancelarie prawne wyspecjalizowane w zdobywaniu pozwoleń na pracę dla obcokrajowców. Zadzwoniłam. Kosztuje to, bagatela, ok. 3,5 tys. zł plus dodatkowe koszty. Ach, i jeszcze jedno, kancelaria nie daje gwarancji, że pozwolenie uzyska. Szybko przeliczyłam w głowie: 3,5 tys. to zapas kremu przeciwzmarszczkowego na dobre kilka miesięcy lub tygodniowe wakacje w bardzo ciepłym miejscu, lub cztery jedwabne szale, które wytropiłam dzień wcześniej. Po moim trupie. Poradzę sobie sama - pomyślałam i odłożyłam słuchawkę.

Pierwszy na liście załączników był oczywiście dowód wpłaty za uzyskanie zezwolenia, czyli ok. 900 zł. Przełknęłam z pokorą. Drugi był dokument potwierdzający kwalifikacji zawodowe przyszłej niani i jej wykształcenia. I tu się zaczęło. Moja koleżanka ukończyła na Ukrainie studia na Wydziale Ekonomicznym. Nostryfikację jej dyplomu musi przeprowadzić więc Wydział Ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego.

Zadzwoniłam i własnym uszom nie wierzyłam. Po pierwsze, mam umówić się na spotkanie z dziekanem wydziału i przedstawić mu: oryginał dyplomu, wypis wszystkich przedmiotów i CV koleżanki (dziekan będzie mógł się spotkać najwcześniej za dwa tygodnie - ostrzegła mnie sekretarka). Po drugie, za nostryfikację mam zapłacić 2,5 tys. zł. Po trzecie, decyzję o potwierdzeniu poziomu wykształcenia podejmuje Rada Wydziału, która - jak się dowiedziałam - zbierze się na początku grudnia i może wyznaczyć ubiegającemu się listę egzaminów uzupełniających program lub odesłać wniosek o nostryfikację na Wydział Zarządzania, gdzie procedura rozpocznie się na nowo.

Nie wiem, czy wyłożyłam to wystarczająco jasno: już drugi z listy załączników wyklucza możliwość przedłużenia pozwolenia na zatrudnienie. Pomijając astronomiczną sumę, którą za nostryfikację zapłacić należy, to jakim sposobem dziewczyna, która nie mówi biegle po polsku ma w ciągu zaledwie dwóch tygodni (które zostają jej do wygaśnięcia obecnego pozwolenia na pracę) zaliczyć w naszym języku jakikolwiek egzamin z przedmiotu, którego nigdy w życiu nie miała?!

Reklama

Kolejne załączniki, jak dyplomy i certyfikaty poświadczające kwalifikacje tłumaczone przez tłumacza przysięgłego, odpowiednie zgłoszenie z kodem wykonywanego zawodu, warunkami zatrudnienia i wynagrodzenia czy zaświadczenie o niekaralności w Polsce, wydają się już bułką z masłem. I tak dobrze, że chodzi tylko o wykształcenie ekonomiczne, bo są przypadki, w których nostryfikacji dokonuje sam minister edukacji narodowej!

Nie od dziś wiadomo, że z braku rodzimej siły roboczej nasze autostrady miały powstawać rękami ukraińskich robotników. PiS dorzucił pomysł, aby sprowadzać ich także z Chin. Myślę, że ukraińscy czy chińscy emigranci nie różnią się szczególnie od polskich - są wśród nich zarówno cieśle i hydraulicy, jak i matematycy czy muzycy. Imają się każdej pracy, która pozwoli im zgromadzić oszczędności i umożliwić nieco bardziej godne życie po powrocie do ojczyzny. Chyba każdy z nas ma w rodzinie kogoś, kto wyjechał za pracą do Wielkiej Brytanii, Irlandii lub Belgii. Czy słyszeliście Państwo o tym, aby przechodzili przez podobne biurokratyczne piekło jak ja i moja niedoszła ukraińska niania?

Nie? A wiecie dlaczego? Bo tam nie muszą. A czy wyobrażacie sobie, co będzie, gdy setki chińskich robotników wystąpią o pozwolenie na pracę przy budowie autostrad i stadionów sportowych? Członkowie rad wydziałów będą musieli się nieźle uwijać. Nie mówiąc już o dziekanach. Wyobraźmy sobie takiego chińskiego Jana Nowaka. Nazywa się Chow Lee, ma 32 lata, żonę i trójkę dzieci na utrzymaniu i ukończone studia na Wydziale Literatury Chińskiej na Uniwersytecie w Pekinie.

Chow jest jednym z tych chińskich robotników, którzy będą budowali nasze drogi. Jak będzie wyglądała nostryfikacja jego dyplomu? Czy dokona jej sam minister edukacji narodowej czy tylko Instytut Orientalistyczny Uniwersytetu Warszawskiego? A skąd Chow weźmie 2,5 tys. zł?! Odpowiedź jest jedna: nie weźmie, bo nie ma. Bo po to chce do nas przyjechać, żeby je zarobić. Więc nie przyjedzie. Nie zarobi. I nie zbuduje.

A ja zdecydowanie odradzam podejmowanie prób legalnego zatrudnienia ukraińskiej pomocy domowej. Nie warto tracić na to czasu. I tak się nie uda.