Kiedyś opisałem sylwetkę Palikota. Przedstawiłem go jako wrażliwego na społeczny interes człowieka sukcesu, który zapragnął zajmować się polityką. Czy dziś przekreślam tamten wizerunek? Nie, po prostu zastosowałem metodę samego Palikota. Zgromadziłem krążące o nim w sejmowych kuluarach plotki i nadałem im formę adwokackich pytań. On w taki właśnie sposób potraktował prezydenta RP. Pytając o jego domniemane alkoholowe problemy.

Reklama

Czy Palikot miał prawo pytać? Gdyby rzeczywiście dotknął jakiejś strasznej, a skrywanej przez prezydenckie otoczenie prawdy, może tak. Żadne państwo nie zasługuje na prezydenta, który nie panuje nad własnym organizmem. Ale na to potrzeba choć poszlak. Bardziej precyzyjnych niż znane skądinąd wszystkim upodobanie Lecha Kaczyńskiego do czerwonego wina.

To zabawne, ale nawet podczas ostatniej kampanii wyborczej komentatorzy opisujący zachowania Aleksandra Kwaśniewskiego, także ci najbardziej mu niechętni, nie wyszli poza sformułowania typu "kłopoty byłego prezydenta". Tym bardziej dotyczyło to ogromnej większości polityków. Diagnoza "alkoholizm" nie przeszła im przez usta. A parę lat temu, po incydencie charkowskim i kilku innych przygodach Kwaśniewskiego opisanych skądinąd przez media? Ktoś, kto zadałby wtedy pytanie o alkoholową chorobę głowy państwa, zostałby uznany za szaleńca zagrażającego demokracji. Już sobie wyobrażam pełne oburzenia komentarze Jacka Żakowskiego czy Adama Michnika.

Chciałbym poznać choć jeden publiczny incydent z udziałem Lecha Kaczyńskiego, który uprawniałby uogólnienie, jakiego użył Janusz Palikot. Argument typu "zadaję tylko pytania", trzeba odrzucić na samym początku. Polskie sądy parę razy uznawały oszczerstwa wygłaszane w formie pytań właśnie za oszczerstwa. Na przykład sławne pytanie skierowane z trybuny sejmowej do Donalda Tuska. Andrzej Lepper chciał tylko wiedzieć, czy lider PO spotykał się z gangsterami - w trosce o demokrację. A jednak sąd go skazał. Ale chyba ważniejszy od sędziowskich interpretacji jest zdrowy rozsądek. Odwołałem się do niego na początku, formułując sugestywne tezy dotyczące Palikota i opatrując je pytajnikiem.

Reklama

Można się zastanawiać, czy takie sprawy powinny być rozstrzygane w procesach karnych, czy cywilnych. Można przypominać, że według Trybunału w Strasburgu dobre imię polityka podlega mniejszej ochronie niż zwykłego obywatela. To jednak przyczynek do oceny jedynie prawnych konsekwencji tego, co się stało, nie moralnych. To poseł Palikot musi dowieść, że działał na podstawie poważnych informacji, a nie zasłyszanych w knajpach pogłosek. Prezydent nie musi się tłumaczyć. Powinien natomiast wejść na drogę sądową, bo pozostawianie takich oskarżeń w szarej strefie, na liście spraw niewyjaśnionych, krzywdzi nie tylko jego, ale i polskie państwo, które staje się instytucją - delikatnie mówiąc - mało poważną.

Tabloidyzacja polskiej polityki postępuje. Łatwiej niż przed paru laty zaglądamy politykom do mieszkań i nawet do łóżek. Ale poseł Palikot przeciera całkiem nowe szlaki.

Tak zwane autorytety odmawiające Lechowi Kaczyńskiemu obrony zwracają uwagę na niezwykłą brutalizację języka za rządów PiS. Ta brutalizacja jest faktem. Ale przecież miotający oskarżenia na lewo i prawo liderzy partii Kaczyńskich życia prywatnego przeciwników nie tykali. Nie robił tego nawet Lepper. Absurdalna plotka głosząca, że Tusk bije żonę, była ponoć omawiana - według ludzi Samoobrony - w jakichś gremiach kierowniczych poprzedniej koalicji. Ale czy poważny polityk w końcu jej użył? A na korytarzach parlamentu powtarzano ją łącznie z opisami obdukcji na pogotowiu, tak samo jak teraz omawia się ponoć szczegóły rzekomych kuracji prezydenta.

Reklama

Premier Donald Tusk, do którego politycy PiS kierują dziś skargi na Palikota, mógłby przywołać jedną sytuację dotyczącą go osobiście. Moment, gdy Jacek Kurski krążył wokół rodzinnych tajemnic kandydata do prezydentury Tuska. Byłem wówczas pełen współczucia dla lidera PO i uważałem, że polityka sięgnęła bruku. Nie dlatego, że wyborcy nie mają prawa znać historii rodzinnych poszczególnych kandydatów. Ważna była forma, w jakiej prześwietlano przeszłość. Insynuacje o niemieckich korzeniach Tuska, Kurski i niektórzy jego sympatycy opatrywali komentarzami politycznymi o niemieckich uwikłaniach jego polityki.

Tylko że właśnie osoba dotknięta takimi metodami powinna postawić tamę powrotowi do nich. Jeśli liderzy PO szukają odwetu za tamtą sytuację, wybierają najgorszą drogę. Bo w stereotyp nieobliczalnego Palikota trudno uwierzyć. Nie takich indywidualistów bardzo scentralizowane polskie partie przywoływały do porządku, raz na zawsze.

Poza wszystkim Palikot i Tusk powinni pamiętać jeszcze o jednym. Jeśli roznoszeniem plotek zajmuje się poważny polityk, bliski liderowi partii, obsadzony w roli szefa ważnej komisji mającej naprawiać państwo, cała polityka staje się mało poważna. A brak powagi, brak społecznego szacunku, obraca się także przeciw tym, którzy szukają w błaznowaniu doraźnej politycznej korzyści.

W zdrowej demokracji (nie twierdzę, że w każdej współczesnej) ta historia powinna mieć jeden z dwóch finałów. Zostaje zdemaskowany prezydent alkoholik - powtarzam, nie ma na to żadnych dowodów. Albo też polityk oszczerca musi się pożegnać z partią i mandatem poselskim. Oczywiście, znając polską politykę, niczego takiego się nie doczekamy.

Wyznawcy spiskowych teorii po stronie PiS zaczynają głosić, że PO przymierza się do pozbawienia Lecha Kaczyńskiego urzędu. Nie można by tego osiągnąć bez wielkiego skandalu i bez wyjątkowej brutalności. Ja sądzę raczej, że mamy do czynienia z kolejną odsłoną widowiska pod tytułem "Politykujemy w stylu chłopców z piaskownicy". Warto, aby przynajmniej media powiedziały głośno: bez nas.