Z patosem, zeszklonymi oczami i akcentowaniem jak u podróżnego kaznodziei Biden obiecywał w kampanii "zakończenie wojny domowej", "uleczenie kraju" czy "przywrócenie duszy narodu". Zmęczonych jednoosobowym "shitshow" Donalda Trumpa Amerykanów to przekonało. Demokrata pokonał w skali kraju swojego rywala pewnie, o 4,5 pkt proc. Największe liberalne media, przeżywające swoją drogą za Trumpa złoty okres, odtrąbiły wygraną. Oto z Białego Domu pozbyto się nienawistnika siejącego podziały.
Mimo to atmosfera prezydenckiej inauguracji Bidena była przygnębiająca. Waszyngton zabezpieczało ponad 20 tys. amerykańskich wojskowych, więcej niż w tym czasie było ich w Afganistanie. Mieszkańcy stolicy, pomni brutalnych zamieszek sprzed dwóch tygodni na Kapitolu, obawiali się nawet wyjść na ulice, a co dopiero na zaprzysiężenie. Większość odetchnęła jednak z ulgą – rzucający na prawo i lewo kłamstwami Donald Trump pokojowo przekazał władzę. Od tej pory wszystko miało pójść w dobrą stronę.