Happy end? Czy tak zakończyła się środa na rynku walutowym i na warszawskiej giełdzie? Patrząc na suche liczby - tak, można w ten sposób powiedzieć. Złoty się nieco wzmocnił po „interwencji” Ministerstwa Finansów, do której jeszcze wrócę poniżej, stołeczny parkiet po licznych przygodach zakończył notowania na plusie. Ale naiwnością byłoby przekonanie, że nastąpiło jakieś trwałe uspokojenie sytuacji, że dzisiaj, czyli w czwartek, nie będziemy znowu w napięciu śledzili notowań rynku złotego, a obserwacja giełdy bez filiżanki uspokajającej melisy będzie niezbyt zdrową rozrywką. I tu pojawia się pierwsze pytanie: dlaczego tak się dzieje?

Reklama

Przede wszystkim dlatego, że atmosfera wokół naszej cześci Europy jest rozgrzana do czerwoności. Rzadko się zdarza, żeby czołowe gazety ekonomiczne świata poświęcały naszemu krajowi swoje czołówki. A tak się stało wczoraj. Szczególnie duże wrażenie robił "Financial Times", gdzie z pierwszej strony wyzierały pliki tak dobrze nam znanych pięćdziesięciozłotówek. Jednak z troską nad sytuacją w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej pochyliły się również "The New York Times" i "The Wall Street Journal". Przypomnę też, że już parę dni temu swoje dołożyła brytyjska prasa. Dlaczego to takie ważne? Przede wszystkim dlatego, że oddaje, ale też kreuje wśród inwestorów atmosferę dotyczącą naszego kraju. Atmosferę co najmniej kiepską. Według tych gazet - tutaj muszę przynać, że najspokojniejszy był "The Wall Street Journal" - naszą część Europy czeka poważny kryzys gospodarczy na kształt kryzysu azjatyckiego sprzed lat dziesięciu. I niestety znów w tych tekstach pojawiało się uproszczenie polegające na wrzucaniu do jednego worka przeżywających naprawdę gigantyczne kłopoty gospodarek rosyjskiej i ukraińskiej z dużo zdrowszymi gospodarkami polską czy czeską. Członkowie UE pozostający poza strefą euro "rozpaczliwie potrzebują pomocy" według "New York Timesa". Sytuacja Polski nie jest najlepsza, ale żeby rozpaczliwie wołać o pomoc, to jednak przesada.

>>> Czuwając przy zwłokach złotówki. Komentarz Cezarego Michalskiego

Jednak to nie wszystko. Światowe media przytaczały - i to była jedna z przyczyn tej fali publikacji - stanowisko wielkiej agencji ratingowej Moody’s, która ostrzegła o możliwości obniżenia ratingów zachodnim bankom zaangażowanym w naszej części Europy. W uproszczeniu mówiąc, sprowadzało się to do tego, że pogarszająca się sytuacja w tej części Europy doprowadzi do gigantycznych strat banki, które tutaj miały nieszczęście w różnoraki sposób się zaangażować. Efekt? I we wtorek, i wczoraj rano giełdowi inwestorzy w popłochu uciekali od akcji większości banków. Można się domyślać, że pieniądze uzyskane ze sprzedaży tych walorów w pośpiechu wymieniali na waluty obce, przyczyniając się zwłaszcza do wtorkowego osłabienia się złotego. To pokazuje, jak skrajne emocje rządzą całym rynkiem. Zapytajmy bowiem na spokojnie, co się takiego zmieniło w ciągu tych ostatnich dni w sytuacji gospodarczej Polski i banków działających w naszym kraju. Odpowiedź brzmi: nic.

Reklama

Czy zatem wczesnym popołudniem inwestorzy zaczęli to rozumieć? Zaczęło się dziać coś dziwnego: warszawska giełda dotychczas na głębokich minusach zaczęła dzielnie odrabiać straty. Złoty, który co prawda już nie spadał tak bardzo jak we wtorek, też pokazał objawy lepszej kondycji. I znowu, sytuacją niezwykle charakterystyczną, pokazującą skrajną wręcz nerwowość i dezorientację w świecie finansów, był wysyp całej puli interpretacji, dlaczego tak się dzieje. Giełda? Oprócz standardowej interpretacji, że inwestorzy uznali, iż warto zacząć kupować supertanie akcje, tropy wiodły do Baracka Obamy i jego zapowiedzi planu pomocy amerykańskim kredytobiorcom, co nieco poprawiło nastroje na światowych parkietach.

Złoty? Powoływano się na Zbigniewa Chlebowskiego, szefa klubu PO, który powiedział, że Polska wejdzie do mechanizmu ERM2 bez zmiany konstytucji. Siłę sprawczą miał też wykazać premier, który twardo oświadczył, że budżet nie powinien się ostro zapożyczać. Wskazywano na Czechy i Węgry, które oświadczyły, że będą szukać sposobów na obronę swoich walut. To wszystko okazało się jednak rodzajem ćwierćprawd. Co się stało? Tutaj pojawia się magiczne słowo ostatnich dni: interwencja.

Interwencja, która de facto interwencją nie była. Nie miała klasycznego charakteru. Choćby takiego, z jakim mamy do czynienia teraz w Rosji, która w piorunującym tempie - i dodajmy bez większego skutku - wyzbywa się swoich rezerw walutowych, broniąc rubla. Nie, u nas nie doszło, i bardzo dobrze, do naruszenia rezerw walutowych Narodowego Banku Polskiego. Po prostu rząd zgodnie z zapowiedzią zaczął na rynku walutowym wymieniać euro ze środków unijnych. Tych najprawdopodobniej kilkadziesiąt milionów euro zaczęło spływać na rynek właśnie wczoraj wczesnym popołudniem, a po paru godzinach do całej operacji przyznało się Ministerstwo Finansów. Dla wyjaśnienia dodam, że dotychczas wymiany większości euro z dotacji UE dokonywano w NBP, bez udziału rynku.

Reklama

>>> Do czego można się posunąć w obronie złotówki – poprzedni komentarz Piaseckiego

I tu pojawiają się kolejne pytania: skoro na umocnienie złotego starczyło zapewne tych kilkadziesiąt milionów, dlaczego takich operacji nie przeprowadzono wcześniej? A skoro do obrony złotego wystarczyły tak nikłe sumy, może warto byłoby uszczknąć co nieco z rezerw NBP, oszczędzając nam wszystkim walutowych nerwów? Nic bardziej błędnego. Rezerwy NBP, w sumie ponad 50 miliardów euro, powinny zostać nienaruszone. To jest gwarancja stabilności naszego systemu walutowego. Natomiast jeżeli chodzi o środki unijne, choć może zabrzmi to mało przekonywająco, dotychczas nie było takiej potrzeby. Naprawdę niepokojące spadki wartości złotego to kwestia ostatnich tygodni. Jednak co najważniejsze, trzeba zdawać sobie sprawę, jak poważną decyzję podjął wczoraj rząd.

>>> Do cholery! Zróbcie coś wreszcie z kryzysem – nawołuje Monika Olejnik

Gabinet Donalda Tuska stał się uczestnikiem rynku walutowego, jego rolę oddaje niezbyt piękne słowo "gracz". Kogo ma naprzeciw? Pewnie pokaźne grono międzynarodowych inwestorów, z których część być może można określić innym niezbyt pięknym słowem: spekulant. Rząd już we wtorek odkrył karty, mówiąc, przy jakim poziomie będzie bronił złotego i ile ma na to pieniędzy. Innymi słowy przeciwnik wie wszystko i być może szykuje się do ataku na złotego. Oby nie. Ale również może powiedzieć "sprawdzam". Dlatego z niepokojem patrzę na to, co może się dziać ze złotym już od dzisiejszego poranka.