Czy Europa będzie miejscem, gdzie Polacy, ale także inne narody, leczą się ze swoich kompleksów, czy miejscem, gdzie się w nich te kompleksy rozbudza i pogłębia? Czy będziemy się integrować wiedząc, że na tym realnie korzystamy, że odzyskujemy swobodę, czy też przeciwnie – będziemy integrowani za pomocą pałki?
To zależy wyłącznie od nas i różni Polacy różnie na to pytanie odpowiadają. Europę jako okazję do rozczołgiwania zacofanych Polusów (i paru innych narodów „nowej Europy”) usiłuje wykorzystać Piotr Pacewicz, który w dzisiejszej „Wyborczej” zachwyca się subtelnością dowcipu Dawida Czernego. Czerny to czeski artysta, który w Brukseli przedstawił Bułgarię jako dziurę klozetową, a Polskę jako grupę księży i zakonnic pod gejowskim sztandarem. W dodatku wziął od czeskiego rządu kasę na 26 eropejskich artystów, którzy mieli z nim współpracować przy projekcie, ale wydał ją sam na siebie, co oznacza, że najbardziej bohemiczni artyści mają najbardziej drobnomieszczańskie wyczucie własnego interesu.
Ale Pacewicz się Czernym zachwyca, porównuje go do Duchampa i Monty Phytona, jeśli chodzi o subtelność „surrealistycznego dowcipu”. Co jednak mają Pacewicz i Czerny wspólnego z Monty Phytonem? Ich własne poczucie humoru jest tak mało subtelne, tak przewidywalne i zaangażowane, że Pacewicz chwaląc Czernego powinien się raczej powoływać na humor ilustratorów „Krokodyla”. Było takie pismo satyryczne w ZSRR, którego rysownicy doceniliby subtelny dowcip Czernego, bo by go w ogóle zrozumieli, natomiast Monty Phytona nie rozumieliby ani w ząb. Moim zdaniem, Pacewicza Monty Phyton także nie śmieszy, on się tylko na angielski dowcip snobuje.
Ale jest przykład poważniejszy, czyli hasło „Polska” w „Krytycznym słowniku Unii Europejskiej”. Napisane przez Marcina Dąbrowskiego z Centrum Studiów Europejskich Uniwersytetu West Scotland. W tym leksykonie mającym być głównym źródłem wiedzy - nie promocyjnej ani nie paszkwilanckiej, nie politycznie zaangażowanej, ale po prostu obiektywnej o instytucjach Unii i krajach członkowskich – nasz młody rodak pisze o Polsce jako „państwie roszczeniowym, skorumpowanym i hamującym integrację”, po czym sugeruje, że „Polska okaże się najgorzym koszmarem Brukseli”. Swoją wiedzę, jak twierdzi, czerpie „z obserwowania Polski w czasie negocjacji”.
Problem w tym, że Jacek Saryusz-Wolski, Danuta Huebner, Janusz Lewandowski - czyli najważniejsi reprezentanci wzmiankowanej przez Dąbrowskiego „Polski” w instytucjach europejskich - zachowują się w negocjacjach europejskiej dużo lepiej niż przedstawiciele wielu innych państw. Są też raczej w awangardzie integracji, niż ją „hamują”. Podobnie jak paru polskich ministrów spraw zagranicznych, od Geremka do Sikorskiego. A wreszcie paru premierów, właściwie wszystkich politycznych odcieni, od Millera do Tuska.
Jest w polskich elitach politycznych także postawa roszczeniowa, polegająca na braniu z Europy kasy i przedstawianiu Brukseli jako zagrożenia. I jest w Polsce korupcja. Tyle że korupcja większa jest w Grecji, a żaden Grek nie będzie się nią w Europie popisywał, nawet jeśli sam zajmuje się jej zwalczaniem. Społeczeństwa Francuskie, Niemieckie, Austriackie są dzisiaj bardziej eurosceptyczne niż społeczeństwo polskie, wystarczy, żeby pan Dąbrowski zajrzał w sondaże. Francja i Holandia zniszczyły poprzedni traktat konstytucyjny, odrzucając go w referendach. A mimo to żaden Francuz, Holender czy Niemiec nie przedstawia w analogicznych publikacjach swoich krajów jako wrogów Europy, głównych hamulcowych europejskiej integracji.
Istnieje wiara - pan Dąbrowski bez wątpienia ją wyznaje – że warunkiem zrobienia przez Polaka kariery na Zachodzie jest samopotępienie. Jest to droga z pozoru łatwa, ale prowadząca donikąd. To Kołakowski, Miłosz, Gombrowicz są symbolami sukcesu Polaka na świecie. Każdy z nich negocjował polskie doświadczenie, bronił go - w sposób rozsądny, nie poprzez sarmackie fantazjowanie - narażając się na odrzucenie, akceptując konieczność walki. Jak np. Leszek Kołakowski, który po swoim wyjeździe z PRL, mówiąc na zachodnich campusach, czym jest realny socjalizm na Wschodzie, miał przez to spore kłopoty z zachodnimi postępowcami. Ale ostatecznie to on wygrał. Tak samo jak wygrali Miłosz czy Gombrowicz. Problem w tym, że Marcin Dąbrowski Kołakowskim nie jest, ani Miłoszem, ani Gombrowiczem. Stąd pomysł, żeby wybrać łatwiejszą drogę samobiczowania.