Świat już wpadł w panikę. Po trzęsieniu ziemi i tsunami w Japonii kolejne rządy na wyścigi deklarują, że zawieszą bądź przemyślą wszystko to, co wiąże się z energetyką jądrową. Niemieccy politycy posuwają się nawet do tego, by sugerować Polsce weryfikację programu atomowego.
To może być czysto polityczny manewr rządów, które, jak włoski czy niemiecki, mają kłopoty na własnym podwórku. Świetny sposób na odwrócenie uwagi od innych spraw. Drodzy obywatele, zobaczcie, jak błyskawicznie reagujemy po japońskim kataklizmie, wszem wobec obwieszczając, że zastanowimy się, czy warto mieć atom na naszej ziemi. A tak naprawdę decyzje podejmiemy za czas jakiś, kiedy opadną emocje związane z Japonią i już nie trzeba będzie uspokajać rozedrganych nerwów elektoratu.
Może się jednak zdarzyć tak, że któreś z państw rzeczywiście zacznie wygaszać siłownie nuklearne albo solidnie ograniczy ich programy rozwojowe. Wówczas natychmiast pojawi się pytanie – co w zamian? Niemcy na przykład mówią o zwiększeniu tempa przestawiania się na odnawialne źródła energii. A więc chcą zafundować sobie najdroższy prąd na świecie, a przy okazji przyczynić się do destabilizacji rynku żywności, gdzie tradycyjne uprawy przynajmniej w części muszą zastąpić rośliny energetyczne.
Ale – niech tam. Być może Niemców stać na drogą energię. Jednak nas już nie. Dlatego prawdziwym nieszczęściem byłoby, gdyby obecnym lub innym rządzącym przyszło do głowy zatrzymanie i tak bardzo niemrawego programu energetyki nuklearnej w Polsce, według którego pierwsza siłownia ma powstać do 2020 roku. Mamy jeszcze mniejsze pole manewru niż państwa Zachodu i grozi nam, że najpóźniej za lat kilkanaście prądu będzie brakować. Przyczyny są znane od lat: zużycie będzie wzrastać, elektrownie węglowe się sypią, nowych inwestycji jest mało. To ostatnie spowodowane jest między innymi restrykcjami dotyczącymi emisji CO2 – wkrótce siłownie opalane węglem niekoniecznie będą dochodowym interesem.
Reklama



Tymczasem, jakkolwiek by to zabrzmiało w obliczu powtarzanych wciąż dramatycznych relacji z siłowni Fukushima, energetyka atomowa okazała się rozwiązaniem udanym. Owszem, koszty budowy siłowni są olbrzymie, za to prąd – bardzo tani. Tylko dlatego takich Belgów jako jedynych na świecie stać na oświetlenie w nocy swoich autostrad.

Zagrożenia? W ciągu kilkudziesięciu lat zdarzyły się tak naprawdę dwie poważne awarie, z nieszczęsnym Czarnobylem na czele, gdzie do ryzykownej sowieckiej technologii dołożył się szaleńczy eksperyment tamtejszych inżynierów. Elektrownia atomowa w Polsce byłaby budowana i bez względu na to, kto by to robił, według zupełnie innych, nieporównywalnie bezpieczniejszych technologii. Bardziej bezpiecznych także od tych zastosowanych w budowanej 40 lat temu przez Amerykanów Fukushimie. No i oczywiście nie ma też u nas podobnych zagrożeń sejsmicznych jak w Japonii.
Przyjmijmy jednak, że po japońskim doświadczeniu razem z innymi państwami mówimy atomowi: stop. Co wtedy? Otóż mamy w pobliżu tych, którzy już niekoniecznie wyhamują swój program atomowy. To Rosjanie. Zaczęli przygotowania do budowy siłowni nuklearnej w Kaliningradzie i zdążyli zadeklarować, że nie mieliby nic przeciwko temu, by swój prąd sprzedawać Polsce. Ich marzenia mogą się spełnić – który rząd zagrożony energetyczną drożyzną i blackoutami nie chwyciłby się tej deski ratunku? Oczywiście pojęcie bezpieczeństwa energetycznego po raz kolejny trzeba by wówczas włożyć między bajki.
W tej chwili można jeszcze co prawda myśleć o budowie sieci energetycznych łączników między Polską a Europą Zachodnią. W razie kłopotów u nas stamtąd można by sprowadzać prąd. Jednak gdy Zachód powyłącza swoje siłownie nuklearne, ten pomysł straci sens. Po prostu – oni też będą mieli zbyt mało prądu
Jeśli redukujemy emisję CO2, to energię mogą produkować masowo tylko siłownie jądrowe. Reakcja Niemiec czy Szwajcarii jest nieracjonalna