1) A rosną one w tak zastraszającym tempie, jakby nie wiadomo co się działo; rosną, jakby na nie wiadomo jakich nawozach wschodziły. Nie wiadomo jakich? Dobrze wiadomo. Bardzo tęgimi, bardzo naturalnymi i wielce skutecznymi nawozami użyźniano przez ostatnie dwa lata polityczne gospodarstwo. Tusk nie musi nic robić - samo mu rośnie.

Reklama

Nadzieja - że jak zacznie coś robić, przestanie mu rosnąć, a nawet spadnie - może okazać się płonna. Po pierwsze, w Polsce można bardzo długo nic nie robić. Po drugie - można bardzo długo, a nawet jeszcze dłużej udawać, że coś się zrobi. Po trzecie wreszcie - istnieje ewentualność, że coś zostanie zrobione do rzeczy. Szansa mała, ale jest. Zasada: nie szkodzić - dotyczy nie tylko medycyny. (Obecna ekipa może być mocna w kulcie tej zasady).

Rzecz jasna, prędzej czy później Tuskowi i Platformie zacznie spadać. Jeszcze tacy się nie narodzili, żeby im wyłącznie rosło. Ale tu sytuacja grozi permanencją. Tuskowi rośnie jako premierowi, a spadać mu może zacząć jako prezydentowi. A i to niekoniecznie, i nie od razu. Tak jest. Kaczory na Tuska ciężko i uczciwie pracowały. Ciężka i uczciwa praca zawsze przynosi efekty.

2) W zaistniałej sytuacji postanowiłem szukać pociechy w filozofii i na TVN 24 oglądałem „Rozmowy z Mistrzem”. Ma się rozumieć, programy z udziałem Leszka Kołakowskiego oglądałbym i za rządów Kaczorów, albowiem oglądałbym je zawsze, ale i tego kaczego pecha niepodobna nie odnotować: audycje nagrane za rządów PiS wyemitowane zostały za rządów Platformy. Drobiazg, ale przyjemny. (Andriej Tarkowski w "Dziennikach": "Wczoraj umarł Mao Tse Tung - drobiazg, ale przyjemny").

Reklama

Niczego w tym przypadku nie ma znaczącego - ani nie ma złośliwej sugestii, że była jakaś cenzura, która szczęśliwie upadła, bo niczego takiego nie było, sam domysł byłby absurdem; ani nie ma, może i kłopotliwszej satysfakcji, że dialogi nagrane za Kaczorów nie straciły aktualności po ich upadku.

Być może nieco ryzykowne są to wywody, podobno jednak były precedensy. Specjalnie w dziedzinie kultury. Mówiono mi na przykład niedawno, że po wyborach Witkacy przestał być aktualny. - Cały? - zapytałem z duszą na ramieniu. - Cały nie. Tylko jako dramaturg. Jako dramaturg Witkacy poległ. Zwłaszcza po odejściu Ziobry.

Odetchnąłem. W sumie pół biedy. Powieści zostały. A i na obrazy można rzucić okiem.

Reklama

Ach, w żadnym wypadku nie twierdzę, że jąłem oglądać "Rozmowy z Mistrzem" z jakąś obawą, czy po wyborach Kołakowski nie podzielił losu Witkacego. Czy się częściowo nie zdezaktualizował. Albo czy się nie zdezaktualizowali Jego rozmówcy.

Presję okoliczności odnotować trzeba, ale ja słucham i czytam Leszka Kołakowskiego w całkiem innych rejestrach. W rejestrach na wskroś osobistych. Choć silnie naznaczonych presją okoliczności politycznych. Od samego początku. Co zrobić? Taką przekłuto nas obsesją.

3) W tamtych czasach, w drugiej połowie lat 60., ojciec na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie zajmował się kulturą. Dbał o profil działalności, ustalał programy, szykował wystawy współczesnego malarstwa i fotografii, organizował spotkania z ciekawymi ludźmi. Była to praca ściśle społeczna, ale stary jak już coś robił, to robił. Pracował ciężko i uczciwie. Nie odpuszczał niczego - specjalnie powszechnie olewanych prac społecznych. Albo robić porządnie, albo do rąk… - druga część jego ulubionego porzekadła absolutnie niecenzuralna. Rzeczy musiały być perfekcyjne, a standard najwyższy. Jak ciekawi ludzie - to z pierwszej ligi.

Zaraz po Nowym Roku przyjechał na spotkanie z pracownikami AGH Bogumił Kobiela. W fantastycznej formie. Opalony, prosto z Zakopanego. Kto wiedział, że za kilkanaście miesięcy zginie w wypadku? Nikt. Nawet Pan Bóg.

Potem w lutym był Gustaw Holoubek. Tłumy niewiarygodne. Absolutna cisza i w tej ciszy głos aktora. Owacja całkiem niewspółmierna jak na - delikatnie mówiąc - średni lokal klubu KO AGH. Coś tam wiedziałem, coś tam obiło mi się o uszy. Ale tłumy wiedziały znacznie więcej.

Na marzec stary wymyślił najlepiej jak można, a po latach trafność i zarazem nieszczęsność jego wyboru nabrała znamion genialności: marzec - Leszek Kołakowski.

Po spotkaniach z Kobielą i Holoubkiem zasmakowałem w tych imprezach i bardzo chciałem iść na Kołakowskiego. Ojciec czytał w koło "Kulturę i fetysze", zarykiwał się ze śmiechu przy "Kluczu niebieskim" i "Rozmowach z diabłem"; ja wciąż jeszcze połykałem wszystko, co mi wpadło w ręce na dziecinną modłę - to znaczy totalnie - i byłem świeżo po lekturze, od deski do deski, "Świadomości religijnej i więzi kościelnej". W sumie nie aż taka sensacja - kto czytał, wie - że niektóre zawarte w tym opasłym dziele opisy i analizy stanów mistycznych mogły być dla szesnastolatka całkiem frapujące.

Słowem Kołakowski miał przyjechać, ojciec rozmawiał z nim przez telefon, data i godzina na pewno były wyznaczone, czekaliśmy bez specjalnych napięć. Mijały dni, a nie szło to galopem - dzień w tamtych czasach trwał kilkanaście godzin. Nie to co dzisiaj. Poza wszystkim dawno powinna być wiosna, a wciąż była zima.

- Persona non grata! - usłyszałem któregoś wieczoru. - Persona non grata! Ojciec w najwyższej furii chodził w mniejszym pokoju od ściany do ściany i powtarzał tajemne zaklęcie: - Persona non grata! Persona non grata! Zadzwonili z komitetu i powiedzieli, że Kołakowski - persona non grata! Nici ze spotkania. Persona non grata! Na razie przynajmniej! Na razie nie zobaczysz Kołakowskiego! Persona non grata! Rozumiesz? - Tak - odpowiedziałem, choć nie rozumiałem niczego.

4) Chyba nie muszę dodawać, że ile razy widzę i słyszę Leszka Kołakowskiego, tylekroć tamte epizody wracają. W sposób coraz mocniejszy i coraz bardziej dławiący. Późnym wieczorem w Nowy Rok - niemal ściśle 40 lat później - widzę i słyszę na ekranie telewizora, jak Leszek Kołakowski i Zbyszek Mentzel przepowiadają wiersz Asnyka. W moim najświętszym mniemaniu: całość. Nic więcej nie trzeba. O nic więcej nie chodzi. Pełen uczynionych marnym gomułkowskim długopisem podkreśleń egzemplarz "Kultury i fetyszy" jest nieśmiertelny.