Dlaczego budowa Gdyni i gdyńskiego portu była wielkim dziełem, zaś wzniesienie mieszkalno-przemysłowego kompleksu Nowej Huty – w najlepszym wypadku – idiotyzmem? Odpowiedź: bo tak. Oczywiście, jeśli w ogóle postawimy to pytanie, gdyż w dzisiejszej debacie – także gospodarczej – jeśli się już w ogóle odwołujemy do przeszłości, to najchętniej do czasów 20-lecia międzywojennego, które stało się wzorcem z Sevres. Tymczasem to, co działo się po II wojnie światowej aż do 1989 r., jest z definicji złe. (Pomijając coraz mniej liczną grupę, która wciąż twierdzi, że tamten system był najlepszy. Ale to drugi kraniec naszego ideologicznego zacietrzewienia).
Zastanówmy się razem – odrzucając emocje na tyle, na ile się da – czy porównując PRL i dzisiejsze czasy wolnej, demokratycznej i rynkowej Polski, można znaleźć jakieś wspólne punkty odniesienia. Te dobre i te złe. Z jednym zastrzeżeniem – analogie bywają atrakcyjne publicystycznie, acz powierzchowne. Niemniej, jak zauważa prof. Jerzy Kochanowski, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, przyglądając się procesom historycznym, warto robić to przez pewien intelektualny kalejdoskop: kiedy się nim obraca, zmienia punkty widzenia, poszczególne cząsteczki wirują, żeby ułożyć się w coraz to inny, fascynujący obraz.
Kończy się wojna, kraj jest zrujnowany – dosłownie i w przenośni. Gospodarka w gruzach. To, czego nie zburzyli i nie wywieźli Niemcy, dokradają Rosjanie. Według historyków PKB Polski w 1945 r. w stosunku do tego z 1938 r. spadło o 38 proc. Pierwsze lata po wyzwoleniu to okres chaosu (więcej w rozmowie z Marcinem Zarembą na str. 18) – krwawej walki politycznej, ale także spontanicznych akcji i czynów podejmowanych przez ludzi marzących o tym, żeby ich życie stało się lepsze. Własnymi rękami odgruzowują ulice, odbudowują gmachy użyteczności publicznej, organizują życie społeczne i kulturalne.
Wybucha przedsiębiorczość – mnożą się stragany, każda najmniejsza miejscowość ma swój szaber-plac, handel idzie na całego – bo pojawiły się nowe możliwości. Otwierają się knajpki, sklepiki, warsztaty. Jedni dorabiają się pomysłowością i pracą, inni idą na skróty: bardziej opłaca się jechać na Ziemie Odzyskane, żeby przywieźć stamtąd wyszabrowane z opuszczonych przez Niemców domów mienie, łatwiej okraść domy wymordowanych Żydów, wygrzebać złote zęby z obozowej ziemi niż męczyć się w kiepsko opłacanej robocie. Zwłaszcza że tej jest niewiele – bezrobocie szaleje i nawet weterani walki o niepodległość nie mogą liczyć na zatrudnienie. Rośnie przestępczość, ta najbardziej brutalna. Państwo jest słabe, nie jest w stanie ogarnąć tego bałaganu. Bogacą się bandyci i kolaboranci. Oraz oficerowie polityczni.
Nie chcę być zbyt dosłowna, a więc prostacka. Ale rozwadze i wiedzy czytelnika zostawiam poskładanie tych obrazków z owych dwóch, niby nieprzystających do siebie epok. Teraz hasła wywoławcze. Przestępczość – po 1989 r. do naszego słownika weszło na stałe słowo mafia, które wówczas oznaczało głównie gangi, takie jak Pruszków czy Wołomin. Przedsiębiorczość: do Polski jadą TIR-y lewego spirytusu, a kto ma układy, ten zakłada kantory wymiany walut. Przekształcenia: za parę złotych można stać się właścicielem zakładu przemysłowego, pod warunkiem że ma się układy. Bezrobocie – jeśli w styczniu 1990 r. wynosiło (przynajmniej oficjalnie) 0,3 proc., to już cztery lata później 16,9 proc. Na kuroniówce wylądowali zwłaszcza bohaterowie rewolucji – wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, której bunt doprowadził do zmiany. Ale jak pisał Pierre-Victurnien Vergniaud, polityk francuski czasów Wielkiej Rewolucji, ta jest jak Saturn – pożera własne dzieci. Tak było w 1793 r., tak samo po II wojnie światowej, podobnie po Okrągłym Stole (no dobrze, wówczas państwo nie skazywało swoich wrogów literalnie na śmierć, proszę więc wybaczyć tę może zbyt daleko idącą przenośnię).