Pokazała ona, że nasi politycy nie mają za grosz wyczucia dyplomatycznego. A także, że tajne agencje wywiadowcze i kontrwywiadowcze są bardzo kiepskie. Zaś szef ABW łatwo ulega politycznym emocjom. Dlaczego tak się stało?

Reklama

1.

Rocznica rewolucji róż powinna być w Tbilisi radosnym i symbolicznym świętem. Pięć lat temu tłumy wyszły na ulicę, żeby zaprotestować przeciwko fałszerstwom wyborczym. Na czele buntowników stał młody 36-letni Micheil Saakaszwili, prawnik, lider jednej z wielu opozycyjnych partii. Było to niezwykłe - w przestrzeni postsowieckiej prawie nigdy wcześniej takie rzeczy się nie zdarzały, a jeśli już, to kończyły się strzelaniną, pałowaniem i aresztami - jak choćby kilkanaście dni wcześniej w sąsiednim Azerbejdżanie. Jednak Gruzini potrafili wygrać i to bez jednego wystrzału. W tamtych dniach młody przywódca opozycji był uwielbiany przez Gruzinów. "Te wydarzenia wejdą na stałe do historii" - mówił sam Saakaszwili zachwycony postawą swoich rodaków.

W tym roku wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Prezydent Gruzji zachowywał się, jakby chciał zapomnieć o rewolucyjnym jubileuszu. Nie miał zamiaru przemawiać do tłumów, nie organizował wesołych festynów. Trudno się dziwić, bo obywatele są na niego wściekli i zamiast owacją przywitaliby go gwizdami.

Przez pięć lat rządów skutecznie pokłócił się z całą opozycją, także z najwiernieszymi przyjaciółmi z czasów Rewolucji. Nie cofał się przed pacyfikowaniem demonstracji i niechętnych mu mediów. A na domiar złego przegrał wojnę z Rosją i na długie lata, jeśli nie na zawsze, stracił wpływ na dwie zbuntowane prowincje: Abchazję i Osetię Południową. Nie zyskał nic: armia została rozbita, a rząd musi się kłopotać, co przed naciągająca zimą zrobić z 30 tysiącami uchodźców. Na dodatek opozycja do tej pory skutecznie tłumiona przy pomocy hasła: "w chwili rosyjskiego zagrożenia musimy być razem" otrząsnęła się z powojennego szoku i zaczęła podnosić głowę. Antyprezydenckie demonstracje zaplanowano właśnie w rocznicę rewolucji. Tego dnia największa przeciwniczka polityczna Saakaszwilego, była przewodnicząca parlamentu Nino Burdżanadze do tej pory stojąca z boku polityki zorganizowała pierwszy zjazd swojej nowej partii.

2.

Sytuacja była więc taka, że Saakaszwili marzył o jednym: wywieźć Lecha Kaczyńskiego, jedynego gościa tej rangi, jaki przybył tego dnia, jak najdalej od stolicy. Gdy wyszedł na spotkanie polskiemu prezydentowi, zaproponował, by przesiedli się do jego limuzyny i pojechali w teren - oglądać osadę uchodźców wojennych. Kaczyński wyraził zgodę i tak program wizyty legł w gruzach. W tym nie ma nic dziwnego, bo prezydenci od tego są prezydentami, żeby decydować, dokąd chcą jechać, a dokąd nie.

Reklama

BOR zostało jednak postawione w trudnej sytuacji. Bo skoro wizyta miała być "szybka, lekka i przyjemna", to z Kaczyńskim wysłano pięciu funkcjonariuszy, w tym pirotechnika. "Gdybyśmy wcześniej wiedzieli, że zaplanowane są wycieczki w teren, to pojechałaby grupa wsparcia. Tak jak w czasie sierpniowej wizyty Lecha Kaczyńśkiego w Tbilisi, gdy oprócz ochrony osobistej towarzyszyło mu kilkunastu ludzi w mundurach, z długą bronią" - mówią źródła w Biurze Ochrony Rządu.

To nie był koniec kłopotów. Przy przesiadaniu się do limuzyny Saakaszwilego okazało się, że nie ma w niej miejsca dla szefa prezydenckiej ochrony Krzysztofa Olszowca. Przyczyny były prozaiczne. Obaj prezydenci, choć się lubią i przyjaźnią, nie potrafią rozmawiać bez tłumacza. Tak więc w aucie był kierowca, obok niego tłumaczka, a na tylnej kanapie siedzieli dwaj politycy.

Czy Olszowiec powinien się na to godzić? Nie miał wyjścia, skoro taka była wola jego szefa. Z drugiej strony to dziwne. Obaj panowie znają się od 18 lat, ufają sobie. Tak więc pułkownik BOR powinien potrafić przekonać szefa, by nie lekceważył grożących mu niebezpieczeństw. A także, by nie wpychał jego samego w kłopoty. Olszowiec dobrze wiedział, że uchybiając swoim obowiązkom, naraża się na utratę pracy i postępowanie prokuratorskie. Widać nie potrafił. Polska ochrona została umieszczona w dżipie jadącym tuż za prezydencką limuzyną.

3.

Ale program wizyty zmienił się jeszcze raz. Jadąc do miasteczka uchodźców, prezydenci zdecydowali się skręcić w boczną drogę i pojechać w stronę Osetii Południowej. Plan był prosty. Saakaszwili chciał pokazać Kaczyńskiemu, że porozumienie pokojowe zawarte z Rosją nie jest przestrzegane. Czyli że posterunki rosyjskie i osetyjskie stoją w miejscu, z którego powinny się dawno wycofać. Było to dosyć logiczne. Lech Kaczyński mógłby zobaczyć na własne oczy, jak gwałcone są pakty. Miałby pełne prawo i obowiązek mówić o tym, co widział, obojętniejącym na problemy Gruzji przywódcom Zachodu. Saakaszwili miałby piękne zdjęcia w wieczornych wiadomościach: "Ja walczę o interes Gruzji! A opozycja wiecuje i wbija mi sztylet w plecy i to w obecności dostojnego gościa".

Kłopot w tym, że kolumna zaczynała poruszać się po bardzo niebezpiecznym terenie i to bez żadnego przygotowania. Zabawne, ale konwój z dwiema głowami państw na pokładzie zatrzymywał się dwa razy, bo przez drogę przechodziły krowy! Gorzej, że polska ochrona w wyniku przetasowań w kolumnie już nie znajdowała się za prezydentami. BOR-owcy zrozumieli, że od Kaczyńskiego dzieli ich odległość 7 - 8 aut. Okazało się, że ich gruziński kierowca nie mówi albo udaje, że nie mówi ani po rosyjsku, ani po angielsku i że nie ma łączności z pozostałymi. Co można było robić?

"No cóż - mówi DZIENNIKOWI doświadczony oficer BOR - trzeba było przystawić kierowcy klamkę (czyli pistolet) do głowy i powiedzieć po polsku: <Zap... na czoło kolumny>. Myślę, że zrozumiałby to w lot."

Na pierwszy rzut oka wygląda to na niezły pomysł. Z drugiej strony trudno przesądzać, bo dobrymi intencjami wybrukowane jest piekło. To Olszowiec był na miejscu i to on nie zdecydował się na wariant z "klamką". Zamiast tego zaczął wydzwaniać do swojego pryncypała, ale Lech Kaczyński komórki nie odbierał.

4.

Dalej było tylko gorzej. Dżipa ochrony wyprzedził bus z dziennikarzami. BOR znów był zdezorientowany, ale gruziński kierowca nie chciał nic zrobić. Dziś jest jasne, dlaczego dziennikarzy posłano naprzód. Musieli mieć chwilkę na rozstawienie sprzętu i przygotowanie się do sfilmowania obu prezydentów zatroskanych łamaniem porozumień pokojowych. Saakaszwili i Kaczyński wyszli z limuzyny i w pewnej odległości dały się słyszeć wystrzały.

Tu chyba BOR popełnił największy błąd. Bo po usłyszeniu serii z automatu oficerowie nie ruszyli się z miejsca. Dlaczego? Bo drzwi blokowali gruzińscy komandosi. To żadne usprawiedliwienie: "Trzeba było wykopać przednią szybę i biec, ile sił w nogach w kierunku prezydenta. Inaczej nie wolno było się zachować" - tłumaczą nasze źródła w BOR.

W takich sytuacjach procedura jest standardowa. Część ochroniarzy rzuca prezydenta na ziemię i przykrywa swoimi ciałami. Reszta rozpoznaje i likwiduje zagrożenie. Czyli rozpoczyna się jatka.

W tym miejscu można dywagować, dlaczego komandosi nie chcieli wypuścić BOR-owców z auta. Być może spodziewali się, że podczas wymiany zdań na posterunku może dojść do strzałów w powietrze i nie chcieli by BOR zaczął interwencję. Być może było coś więcej, ale tylko być może, bo dowodów nie znamy.

Prawda jest bolesna. Nasi ochroniarze mieli pierwszy kontakt z prezydentem dopiero, gdy kolumna zawróciła i zatrzymała się u celu wizyty, czyli w miasteczku uchodźców. Kaczyński powitał swojego adiutanta uśmiechem i zapewnił, że nic się nie stało.

5.

Krótki incydent wywołał burzę w mediach. Pierwszą podawaną przez radia i telewizje wersją była możliwość zamachu na prezydenta. Trudno się dziwić, bo polscy dziennikarze (podobnie ochroniarze, dyplomaci i ministrowie) nie wiedzieli, gdzie są i co się dzieje. O spontanicznej zmianie planów nikt nikogo nie informował. Jedynym w miarę zorientowanym w sytuacji człowiekiem w naszej delegacji był Lech Kaczyński.

Ale nawet on nie miał pojęcia, kto strzelał. Mimo to nasz prezydent po powrocie do Tbilisi pozwolił sobie na grubą nieostrożność. Przesądził, że za zamachem stali Rosjanie. Bo słyszał okrzyki po rosyjsku, bo strzelano z kałasznikowa, bo Saakaszwili mówił mu wcześniej, że w tym miejscu posterunek trzymają Rosjanie. Czyli oskarżenie poważne, a dowody żadne. Ta wypowiedź była niepotrzebna. Podobnie jak złośliwe komentarze polityków w Polsce, jak marszałka Bronisława Komorowskiego, o tym, że snajper musiałby być ślepy, by nie trafić z 30 metrów.

6.

Potem już każdy chciał zabrać głos i przedstawić swoją interpretację. O gruzińskiej awanturze mówili politycy, publicyści, eksperci od terroryzmu i tajnych służb. Jedni uważali, że strzelali Rosjanie, drudzy obwiniali Osetyńców, jeszcze inni stawiali tezę o gruzińskiej prowokacji. Co w tej sytuacji mieli myśleć najważniejsi ludzie w państwie: premier, prezydent, ministrowie odpowiedzialni za bezpieczeństwo i politykę międzynarodową?

Szybką i kompetentną ocenę powinny dostarczyć im służby specjalne. Ambitny i wpływowy szef ABW Krzysztof Bondaryk w mig postanowił zmierzyć się z zadaniem. Gruzińską strzelaninę dał do przeanalizowania swoim podwładnym z Centrum Antyterrorystycznego ABW. Centrum powołane kilka tygodni temu to oczko w głowie Bondaryka. Pracują w nim oficerowie z wywiadu, ABW, policji, służb wojskowych. Ważny urzędnik państwowy: "Centrum robi wrażenie. Bajer. Mają nawet elektroniczne mapy, na których można obserwować, jak w dowolnym miejscu na świecie porusza się wybrany statek albo samolot. Wygląda to jak w amerykańskim filmie szpiegowskim."

Ale "bajeranckie mapy" nie pomogły w napisaniu dobrego raportu o niedzielnym incydencie. Dokument jest blamażem i wystawia polskie służby na śmieszność. Przykładem może być fragment "z wkładem" Agencji Wywiadu.

"Rosyjskie środki masowego przekazu...", "w ocenie mediów rosyjskich incydent". Zero informacji wywiadowczych, żadnych wiadomości z własnych źródeł, ani jednej informacji od zaprzyjaźnionych służb. Krótko mówiąc, niczego poza gazetowymi informacjami wywiad nie dostarczył.

"Przeczytałem raport, który wydrukowaliście. Po ujawnieniu go szef wywiadu powinien wziąć klucze z szuflady i zamknąć instytucje. Rosjanie mają dziś niezły ubaw, widząc, jaka jest kondycja i jakie są możliwości naszych służb" - mówił DZIENNIKOWI emerytowany oficer wywiadu.

Aby chłopcem do bicia nie był tylko wywiad cywilny, trzeba dodać, że podobnie "popisały się" inne służby. Ich wkład do raportu Bondaryka jest podobnej jakości. I tak: wywiad wojskowy powołuje się na agencje prasowe, a ABW na portale internetowe. Żadnych ekskluzywnych, wartościowych wiadomości.

7.

Wniosek jest prosty. Służby - po wstrząsach, które były wokół nich w ostatnich latach - są kiepskie. To zła wiadomość. Ale jest jeszcze gorsza. Wynika wprost z konkluzji do raportu, które podpisywał sam Krzysztof Bondaryk. Szef największej polskiej służby specjalnej lekką ręką złożył podpis pod ryzykownymi wywodami. Takimi, że incydent został najpewniej wykreowany przez samych Gruzinów. W raporcie nie ma twardych dowodów na postawienie tak radykalnej tezy. Ale Bondaryk bez mrugnięcia okiem nakarmił nią szesnaście najważniejszych osób w państwie, którym posłał swój poufny raport w momencie kryzysu.

Konfuzja jest jeszcze większa, bo chcąc nie chcąc, szef ABW doszedł do takich samych wniosków, do jakich doszła Rosja: "Saakszwili urządził prowokację i wciągnął w nią prezydenta Polski".

Rosyjski MSZ nie potrzebowało na poparcie swojej tezy żadnych dowodów, bo jego oświadczenie było typową propagandą. Ale dlaczego w podobną stronę poszedł Bondaryk? Oczywiście teza o gruzińskiej prowokacji uderza w Lecha Kaczyńskiego. Dowodzi, że dał się wplątać w międzynarodową awanturę "swemu przyjacielowi", prezydentowi Saakaszwilemu. Taka teza to amunicja potrzebna, by ostrzeliwać Kaczyńskiego w nieustannej polsko-polskiej wojnie między rządem a Pałacem. Trzeba zadać pytanie, czy w tym przypadku nie chodziło o spełnianie politycznych oczekiwań przez szefa służb?

I kolejna rzecz. Bondaryk nie znosi braci Kaczyńskich i specjalnie się z tym nie kryje. Uczucie jest odwzajemnione, bo bliźniacy nie tolerują Bondaryka i uważają, że ciągną się za nim dyskwalifikujące na tym stanowisku powiązania z wielkim biznesem. Tylko że Kaczyńscy to politycy, i to politycy o gorącym temperamencie. A Bondaryk jest szefem ABW i ma być bezstronny, apolityczny i chłodny w swych analizach. Publicystyczny temperament i emocjonalny charakter to dyskwalifikujące cechy dla szefa tajnych służb.

8.

Ciekawe, że w środę gdy ujawniliśmy w "Dzienniku" główne tezy raportu, wpływowi przedstawiciele rządu zaczęli żyrować analizę Bondaryka. Robili tak wicepremier Grzegorz Schetyna i szef gabinetu premiera Sławomir Nowak. Dopiero po południu wyraźny sygnał do odwrotu dał publicznie sam Donald Tusk.

"Wolałbym, abyśmy rzetelniej oceniali fakty" - napomniał podwładnych i dodał, że najpewniej nigdy nie dowiemy się, jaka była istota incydentu z udziałem Lecha Kaczyńskiego. Tusk najwyraźniej odbył rzeczową naradę z ministrem Jackiem Cichockim, któremu powierzył dokładne prześledzenie niedzielnego zajścia z udziałem głowy państwa. Cichocki, koordynator do spraw tajnych służb jest chłodnym i profesjonalnym analitykiem. Wcześniej kierował Ośrodkiem Studiów Wschodnich, powszechnie szanowaną instytuacją, która ocenia wydarzenia na obszarze postsowieckim. Cichocki najprawdopodobniej uświadomił Tuskowi, że tezy Bondaryka są przeszarżowane, ośmieszają władze i nie da się ich publicznie obronić. Choćby dlatego, że do użycia broni przyznali się Osetyńcy.

W swoim autorskim raporcie, który stał się oficjalnym stanowiskiem rządu, Cichocki był bardzo oszczędny. Nie zaryzykował śmiałej tezy, że niedzielny incydent został wykreowany przez Gruzinów. Tusk w czwartek jeszcze raz dobitnie napomniał Bondaryka i jego Centrum Antyterrorystyczne. Powiedział, że rolą tej jednostki nie jest polityka i publicystyka. To był publiczny klaps wymierzony szefowi ABW.

9.

W Polsce trudno znaleźć zwycięzców gruzińskiej awantury. Prezydent nie uzyskał tego, co zamierzał. Prawie nikt nie mówi o łamaniu porozumień pokojowych przez Rosję. Zamiast tego w mediach trwa dyskusja o "szarży Kaczyńskiego". Nie popisali się politycy rządowej koalicji. Nie wydusili z siebie niczego ponad niegrzeczne komentarze wobec prezydenta. Biuro Ochrony Rządu powinno mieć kaca. Najbardziej skompromitowały się służby specjalne, które w chwili kryzysu zamiast rzeczowych analiz dostarczyły najważniejszym ludziom w państwie felietonowe opracowanie wycinków prasowych podlane politycznym sosem.

Za to radość widać w Moskwie. Rosyjscy politycy wykorzystali incydent, by jeszcze raz powtórzyć tezę o szalonym prezydencie Gruzji. Tamtejsze media były zachwycone analizą ABW, która była zgodna z linią propagandy Kremla. Najdalej poszły prokremlowskie "Izwiestia", które piszą o "ofiarach" gruzińskiego incydentu: "Najpierw poleciała głowa szefa prezydenckiej ochrony. Następni w kolejce są dziennikarze <Dziennika>. Reporterzy opublikowali tajne materiały polskiego wywiadu, teraz wywiad grozi im sądem".

Informacje o "rewolucyjnych" ustaleniach Bondaryka - co jest rzadkością - wyprzedzały wiadomości o codziennych zajęciach prezydenta Dmitrija Miedwiediewa i premiera Władimira Putina.