Według sondażu Gallupa przeprowadzonego w 2010 r., oceny wystawiane prezydentom USA bezpośrednio po przedstawieniu przez nich dorocznego orędzia, notowania prezydentów od czasów Jimmy'ego Cartera zazwyczaj spadały. Carter stracił 0,5 proc. i nawet ocena Ronalda Reagana wypadła 1 proc. gorzej. Nota George'a W. Busha spadła o rekordowe 4 proc. Tylko Bill Clinton zyskiwał po tych wystąpieniach - średnio około 3 pkt.

Reklama

Jednak orędzie Obamy, które na potrzeby pierwszych ocen było monitorowane przez specjalnie dobraną grupę złożoną ze zwolenników Demokratów, Republikanów i wyborców niezależnych dowodzi, że prezydent wypadł dobrze i ma po wystąpieniu lepsze oceny niż przed nim - pisze "Los Angeles Times".

To tym bardziej zaskakujące, że - jak napisał "The Economist" - "Te mowy rzadko wpływają w znaczący sposób na pozycję prezydenta, mimo kolosalnej uwagi, jaką się im poświęca".

Badanie przytoczone przez "LAT" wykazało jednak, że przed wystąpieniem 50 proc. respondentów uznawało, że prezydent "robi dobrą robotę", a po orędziu liczba ta wzrosła do 58 proc., choć wyborcy nie są przekonani, czy Obama zdoła w Waszyngtonie przełamać impas decyzyjny w zdominowanym przez Republikanów Kongresie.

Waga, jaka w USA przywiązuje się do prezydenckiego orędzia o stanie państwa wynika z faktu, że jest ono prezentacją linii politycznej i planów Białego Domu na następny rok. Powaga i wiarygodność takich deklaracji może się zmieniać w zależności do tego, jak duże są szanse administracji na przeforsowanie jej projektów w Kongresie.

W minionym roku torpedował on skutecznie różne inicjatywy Białego Domu, a podzielonemu politycznie Kongresowi najwięcej czasu zajęły kłótnie dotyczące podniesienia ustawowego pułapu zadłużenia państwa.

Mimo to, zdaniem "Washington Post" nie należało a priori ignorować wtorkowego orędzia, ponieważ Biały Dom wyciągnął lekcję z parlamentarnych potyczek.

Reklama

Zaś szczególnie ważne jest to, że było to pierwsze w roku wyborczym tak oficjalne wystąpienie (o wielkiej oglądalności). Obama wykorzystał je jako otwarcie swego sezonu wyborczego i postawił na zdefiniowanie różnic politycznych między nim, a jego republikańskimi konkurentami.

"The New York Times" komentuje w artykule redakcyjnym, że Republikanie słusznie obawiali się, że główne cele, jakie Obama chciał osiągnąć dzięki swemu orędziu, miały charakter "walki partyjnej".

Obama nie spodziewa się wiele w tym roku po Kongresie - wyjaśnia nowojorski dziennik - więc wszedł w tryb wyborczy. Najdobitniej zaprezentowane przez niego inicjatywy obliczone były na zwiększenie szans na reelekcję.

To orędzie o stanie państwa nie było pomyślane jako mowa na temat polityki (USA). Była to raczej salwa otwierająca kampanię prezydencką (Obamy) w 2012 roku - napisał w swej analizie ekspert Rady Stosunków Zagranicznych (CFR) James M. Lindsay.

Lindsay zwraca uwagę, że Obama zarówno rozpoczął, jak i zakończył swą przemowę nawiązując do takich tematów jak koniec obecności Amerykanów w Iraku, stopniowe wycofywanie wojsk z Afganistanu, zabicie Osamy bin Ladena. Przyjaźnie i alianse Ameryki w świecie są silniejsze niż kiedykolwiek - pisze Lindsay o wymowie orędzia, z żalem uznając, że prezydent prześliznął się jedynie nad kwestiami zagrożeń dla bezpieczeństwa i pozycji kraju.

Wątek zagraniczny posłużył Obamie do przedstawienia swej polityki jako pasma sukcesów i odparcie ataków Republikanów o zbyt "miękkie" reakcje Waszyngtonu, na przykład na wojownicze stanowisko Iranu.

Jednak to nie polityka zagraniczna Waszyngtonu spędza Amerykanom sen z oczu, lecz kwestie gospodarcze, finansowe, rosnące bezrobocie i nierówności.

Republikanie przewidzieli partyjno-wyborczy charakter orędzia - pisze "NYT" - ale błądzą w innych jego ocenach, na przykład tego, jak zręcznie prezydent ustawił się w głównym sporze dzielącym Demokratów i Republikanów, czyli kłótni o sposoby redukowania długów publicznych i deficytu. To Obama ma solidniejsze podstawy, by być uznawanym za reprezentanta politycznego centrum, niż jego przeciwnicy - uznał nowojorski dziennik.

"NYT" przytacza sondaże, które dowodzą, że poglądy prezydenta na sprawę zadłużenia publicznego i deficytu bliższe są większej liczbie wyborców niż stanowisko Republikanów.

Obama uderzył też chyba we właściwy ton wybierając jako główny motyw orędzia kwestie nierówności dochodów i szans życiowych Amerykanów. Prezydent stara się zdecydowanie odróżnić od GOP swym podejściem do kwestii ubożenia klasy średniej - podkreśla w innym artykule "NYT" Helene Cooper.

Prezydent powiedział, że gospodarkę USA należy zdefiniować na nowo w ten sposób, by była "polem równej gry" dla Amerykanów. Położył też nacisk na konieczność wyższego opodatkowania najbogatszych obywateli.

Postrzeganie Ameryki jako kraju równych szans, a klasy średniej jako "kręgosłupa" tego zróżnicowanego społeczeństwa to niemal mity założycielskie USA i po liberalnie usposobionym Obamie można się było spodziewać, że dostroi się do frustracji tych Amerykanów, którym kurczące się dochody odbierają społeczną i zawodową mobilność oraz poczucie, że biorą udział w sprawiedliwej grze rynku.

W artykule redakcyjnym "NYT" zwraca uwagę, że "w ciągu minionego roku Amerykanie stali się bardziej świadomi głębokich nierówności w gospodarce i odpowiedzialności rządu za podjęcie (w tej sprawie) stosownych akcji".

Ta zmiana świadomości jest w większym stopniu wynikiem trudności finansowych, które dotknęły Amerykanów w ciężkich czasach i działań ruchów społecznych jak Occupy Wall Street niż polityki prezydenta - wyjaśnia "NYT".

Teraz Amerykanie zdają sobie sprawę, że potrzebują sensownego, silnego przywództwa - konkluduje dziennik i zauważa, że od pewnego czasu Obama zachowuje się bardziej asertywnie i sięga po mocniejszą retorykę, "choć będzie jeszcze musiał wzmocnić" ten nowy, bardziej stanowczy styl.

Orędzie o stanie państwa dało mu szansę, by to zrobić i prezydent jej nie zmarnował - podsumowuje "NYT".