Magda, szczęśliwa mama bliźniaczek z in vitro
Niepłodność? Ja niepłodna? Nigdy nawet nie przyszło mi to do głowy. Przecież u mnie w rodzinie wszyscy mają dzieci. Wszystkie przyjaciółki, koleżanki, znajome są w ciąży albo urodziły. Więc dlaczego nie ja? A jednak...
Dokładnie 10 lat temu, zaraz po Nowym Roku, trafiłam do szpitala z bólami podbrzusza. Lekarze podejrzewali wyrostek robaczkowy, położyli mnie od razu na stole operacyjnym. Obudziłam się co prawda bez wyrostka, ale również bez lewego jajnika i jajowodu, gdyż podczas zabiegu okazało się, że pękła torbiel. Nieco później po raz kolejny trafiłam do szpitala. Lekarzom nie przyszło nawet do głowy zrobić mi test ciążowy. Już miałam wyjść do domu, kiedy straciłam przytomność i postanowili kroić mnie w „ciemno”. – Ciąża pozamaciczna, pani Magdo, jak moja pięść. Niestety nie ma pani już szans na naturalną ciążę, ale proszę nie tracić nadziei, jest jeszcze in vitro – powiedział lekarz, głaszcząc moją dłoń.
No i stało się – jestem niepłodna. Byłam matką chrzestną, pomagałam wychowywać dzieci mojej siostrze, byłam wspaniałą ciocią, ale nie byłam matką własnych dzieci.
Po pewnym czasie zaczęliśmy z mężem działać. Wybraliśmy najlepszą w naszej opinii klinikę leczenia niepłodności, zebraliśmy potrzebne pieniądze i pojechaliśmy. Wiele, bardzo wiele razy pokonywaliśmy odległość 500 km w jedną stronę. Pierwsza próba in vitro i wszystko pięknie. Stymulacja wzorcowa, wspaniałe zarodki, pozytywne rokowania. I co? Ogromny ból i rozczarowanie. Zrobiliśmy rok przerwy. Musieliśmy zebrać siły i pieniądze. Kolejna próba in vitro to była zupełna porażka. Znowu rok przerwy i następne podejście. Na 11 komórek zapłodniła się tylko jedna. Co prawda była bardzo ładna, lecz niestety nie została ze mną.
Po tym wszystkim miałam serdecznie dosyć. Już dawno dojrzałam do decyzji o adopcji, niestety mój mąż nie. Nie miałam do niego o to pretensji. Nie można nikogo ani zmuszać, ani przekonywać do takiego kroku. Miałam tylko nadzieję, że zmieni kiedyś decyzję. Po pewnym czasie mąż poprosił mnie, żebyśmy spróbowali jeszcze raz. Ten ostatni.
W dziesiątym dniu po transferze, nie mówiąc nic mężowi, pojechałam zrobić betę (test krwi w celu potwierdzenia ciąży). Byłam pewna, że nic z tego. Wyszłam z laboratorium, spojrzałam na wynik i zaczęłam płakać tak, że pewien pan zatrzymał mnie i spytał, czy wszystko w porządku. Ale tym razem to były łzy szczęścia.
Po dwóch tygodniach poszliśmy na pierwsze usg. Nigdy nie zapomnę słów ginekologa: „No i mamy dwie fasolki!”. Dzisiaj obok w pokoju śpią nasze dwie najukochańsze, wyśnione, wymarzone i tak długo wyczekiwane, prawie roczne córeczki: Hania i Milenka.
Anna z Warszawy, 34 lata
Zawsze marzyłam o dziecku. Miałam dobre relacje z tatą i wierzyłam, że równie dobrze będę dogadywać się z synem. Jednak pięć lat temu okazało się, że mam endometriozę. Musiałam leczyć się ginekologicznie. Wtedy mój lekarz powiedział: „Pani Aniu, trzeba szybko zacząć starać się o dziecko”. Nie traciliśmy z mężem czasu. Po sześciu miesiącach bezskutecznych prób poszłam do szpitala na laparoskopię diagnostyczną. Tam dowiedziałam się, że nie mogę zajść w ciążę naturalnie. Mój lekarz od razu powiedział mi o in vitro. Pomyślałam wtedy: skoro technika daje taką możliwość, to oczywiście z niej skorzystam. Nie wartościowałam, że dziecko z tzw. probówki jest złe, a to naturalne – dobre. Miało być moje, ukochane, wyczekiwane dziecko i tyle. Pierwszy raz w klinice pojawiliśmy się lutym 2004 r. Dowiedziałam się, jakie leki brać, jakie badania zrobić. Latem podjęliśmy pierwszą próbę zapłodnienia. Byliśmy pełni optymizmu. Wiedzieliśmy, że muszą minąć dwa tygodnie i dopiero wtedy będę mogła zrobić test ciążowy. Komuś kto tego nie przeżył, trudno wyobrazić sobie, czym jest takie oczekiwanie. Szukałam u siebie jakichś symptomów zmian, liczyłam, że organizm da mi sygnał, że to już. Ale pojawiło się krwawienie.
Potem próbowaliśmy jeszcze trzy razy. Po każdym negatywnym teście nasza wiara topniała, ale nigdy jej nie straciliśmy. Było warto. Od kilku tygodni jestem w ciąży. Trudno opisać naszą radość. Bardzo się boję, ale staram się myśleć pozytywnie. Wiem, że pierwszy trymestr ciąży jest najbardziej zagrożony. Na razie nie myślę o imionach, nie kupuję ubranek, wózków. To sprawy drugorzędne.
Iwona, 33 lata
Byliśmy cztery lata ze sobą przed ślubem, więc kiedy się pobraliśmy, natychmiast zaczęliśmy z mężem starania o dziecko. Próbowaliśmy przez rok. Co miesiąc z niecierpliwością czekałam na wynik testu ciążowego i za każdym razem byłam coraz bardziej sfrustrowana. Czułam narastającą niemoc. Lekarze mówili mi: „Proszę się nie przejmować, o dziecko czasem trzeba się starać nawet dwa lata”. Ja jednak wiedziałam, że coś jest nie tak. Poszliśmy w końcu do kliniki leczenia niepłodności. Zbadali mnie na wszystkie strony, ale nie było wiadomo, gdzie dokładanie leży problem. W końcu zrobiono mi inseminację. Niestety ciąża okazała się pozamaciczna.
Przed nami pojawiła się kolejna przeszkoda – okazało się, że mam niedrożne jajowody. Zdecydowaliśmy się na in vitro. Musieliśmy też znaleźć na to pieniądze. Nie mieliśmy 20 tys. pod ręką. Najpierw więc pożyczyliśmy od znajomych, potem sprzedaliśmy samochód i kupiliśmy tańszy. Jedna próba, druga. Bezskutecznie. Teraz pojawił się następny problem – dowiedziałam się, że mam słaby układ immunologiczny i mój organizm odrzuca zarodki. Mam wrażenie, jakbym walczyła z wiatrakami. Czekam, leczę się i mam nadzieję na kolejny raz. I choć cały ten czas bardzo nas z mężem zbliżył, to jednak pojawiają się stresy.
Ciągłe zmiany hormonalne powodują, że czuję się przewrażliwiona, łatwo płaczę. Trudno mi też, kiedy znajomi afiszują się z dziećmi, czasem mam wrażenie, że w ogóle nie rozumieją moich problemów. Muszę też odpowiadać na pytania: a kiedy pojawi się dzidziuś? A gdy idę do ginekologa i widzę kobiety w ciąży, nie mogę się powstrzymać od łez. Ale żyję nadzieją, że w końcu mi się uda i będę mogła zobaczyć własne dziecko.