MAGDALENA JANCZEWSKA: W Opolu jest izba wytrzeźwień, więc pewnie nie macie problemu z pijanymi?
JERZY MADEJ*: Ależ skąd! Trafiają do nas średnio dwie, trzy upojone osoby dziennie. Bo niestety działalność izby wytrzeźwień często sprowadza się zmierzenia poziomu alkoholu we krwi. Jak okazuje się, że jest powyżej trzech promili, to człowiek odwożony jest do szpitala, bo uznaje się, że istnieje zagrożenie życia. Kolejna sprawa to kwestia urazów. Jeśli pijany dozna urazu głowy, to też często jest odsyłany do szpitala.
Dlaczego? Przecież w izbie wytrzeźwień jest lekarz.
Ale jego funkcja sprowadza się do badania alkomatem. Poza tym naprawdę wygodniej jest wysłać pijanego do nas. Często przecież awanturuje się, jest agresywny, śmierdzący i zawszony. Trzeba go umyć położyć do łóżka, stale obserwować, a rzadko za tę usługę zapłaci. Czyli zupełnie się nie opłaca, lepiej ten problem przerzucić na szpital.
Ale wam też się to przecież nie opłaca.
Zupełnie, ale nie możemy odmówić pomocy. Bo i pijany, i trzeźwy mają takie same prawa. Tylko czasem tak sobie myślę, że prawa prawami, ale w Polsce warto być pijakiem. Takiemu pacjentowi robimy kompleksowe badania. Jeśli ma jakiś uraz głowy - wykonujemy natychmiast tomografię. Na takie badanie inni pacjenci czekają kilka miesięcy. Pijanej osobie nie mogę powiedzieć tak, jak bym to zrobił w zwykłej poradni: proszę się do mnie zgłosić za kilka dni.
A kto za to płaci?
Płacimy z budżetu naszego oddziału. NFZ nie daje nam pieniędzy na konkretnego pacjenta, daje nam na działalność. Czyli można uznać, że takie badanie uszczupla nasz i tak niewielki budżet, kosztem innych pacjentów. Ale to niejedyny problem. Często po prostu nie wiemy, w co ręce włożyć: czy zająć się pijakiem, czy rannym przywiezionym z wypadku. Cierpią pacjenci. Proszę sobie wyobrazić, że przywozi pani mamę z problemami kardiologicznymi, a na korytarzu wrzeszczy, obnaża się albo wymiotuje pijak. To urąga cierpieniu chorych.
*Jerzy Madej, kierownik izby przyjęć w Szpitalu Wojewódzkim w Opolu